Tekst może zawierać spojlery (ale nie musi).




Wczoraj udało mi się wybrać na seans najnowszej animacji na podstawie marvelowskich komiksów o przygodach człowieka pająka. Na kinowym siedzeniu usiadłam z pozytywnym nastawieniem, zachęcona naprawdę pochlebnymi opiniami pochodzącymi dosłownie od każdego, komu udało się zobaczyć tę produkcję. Całe szczęście mieli rację i z sali wyszłam absolutnie zachwycona. Bo Spiderman: Uniwersum to film cudowny. I to na wielu poziomach.


Miło jest wreszcie zobaczyć historię o Spidermanie z innej niż do tej pory perspektywy.


Historię obserwujemy z perspektywy Milesa Moralesa – zdolnego nastolatka z Brooklynu. Miles spędza dnie na rysowaniu graffiti, uczęszczaniu do prestiżowej szkoły i rozmowach z wujem. Mimo, że jego życie wygląda na spokojne i szczęśliwe, jest on jednak niezwykle zagubiony. W prywatnej szkole czuje się nie na miejscu, przez co jego relacja z rodzicami, a zwłaszcza z ojcem mocno się komplikuje. A kiedy Miles zostaje ukąszony przez radioaktywnego pająka i  wpada w wir szalonych wydarzeń, sprawy jeszcze bardziej się komplikują.

Miles Morales jako główny bohater spisuje się śpiewająco. Twórcy nie poszli na łatwiznę i nie zrobili z niego „tego drugiego Spidermana”.  Jego charakter jest zgrabnie zarysowany i rozwija się płynnie wraz z biegiem historii. Widzimy jak kolejne wydarzenia wpływają na niego znacząco, dając mu czasem naprawdę brutalne lekcje. Nawet jego nadnaturalne zdolności nie są od samego początku na mistrzowskim poziomie – nastolatek spędza sporo czasu na ich prawidłowe opanowanie.  Miles Morales skradł serca widzów i chyba nikt nie ma mu tego za złe.

Film korzysta z wielu stylów animacji, które bardzo płynnie się ze sobą mieszają.

Właściwie to każda postać w tym filmie z łatwością zyskuje sympatię oglądających. A postaci jest tutaj od groma. Mówimy przecież o historii, w której zderza się parę uniwersów, a każde uniwersum jest zupełnie inne. Spotykamy więc Spiderwoman, czarnobiałego Spidermana Noir, wyrwaną prosto z japońskiej animacji Peni Parker, kreskówkowego Spider-Hama oraz Petera B. Parkera (w uniwersum Milesa również istnieje Peter Parker, jednak różni się charakterem a nawet trochę wyglądem). Każdy ze Spider-ludzi wykłada nam swoja genezę w kilku zdaniach, nie marnując zbyt dużo czasu na zbędną ekspozycję. Wiemy o nich dokładnie tyle ile potrzebujemy, a dowiadujemy się więcej przez akcję.

A akcja pędzi na łeb na szyję, praktycznie nie dając możliwości na chwilę oddechu. Historia napisana jest znakomicie – kiedy trzeba łapie za serce, a w innych miejscach potrafi rozbawić do łez. Jest to tez film, który warto zobaczyć kilka razy, głównie ze względu na mnóstwo żartów i pomysłów z tła, które mogą nam umknąć gdy wciągnie nas pędząca akcja. A żartów jest tutaj mnóstwo – począwszy od prześmiewczych odniesień do innych produkcji z człowiekiem pająkiem, po żarty wizualne, przez slapstick, aż po te wynikające ze specyfiki uniwersum, z którego konkretna postać pochodzi (Spiderman Noir i kostka Rubika!). Aż ciężko uwierzyć, że film pełny postaci, wątków i akcji potrafił opowiedzieć tak spójną i wielowymiarową historię. Narracja przygląda się ludzkim kosztom superbohaterstwa, trudnościom okresu dojrzewania, radzeniu sobie z trudnościami i zwykłym, chociaż często bardzo skomplikowanym, relacjom międzyludzkim.

Peter B. Parker zostaje mentorem Moralesa i jest to jedna z najciekawszych relacji w filmie.


Historia jest tak dobra, że mogłabym ją nawet oglądać w formie prezentacji w PowerPoincie. Jednak w tym przypadku forma dorównuje treści a nawet ją przewyższa. Oprawa audiowizualna jest niesamowita. Produkcja bawi się różnymi stylami animacji, od poklatkowej po anime, mieszając je, wyciskając z nich to co najlepsze, a czasem nawet parodiując. Kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, obrazy czasem blakną, a czasem się wyostrzają, a to wszystko wygląda jak wyjęte prosto z kart komiksu. Brzmi to szaleńczo, jednak udaje się jakimś cudem ten cały chaos zgrabnie opanować. Design postaci bywa bardzo przerysowany (Kingpin to dosłownie chodzący kwadrat), ale każdy, nawet najbardziej szalony pomysł, pasuje do tego filmu jak ulał.


Spiderman: Uniwersum nie tylko wspaniale wygląda, ale także wspaniale brzmi. Ze słuchawek Milesa dobiegają przyjemne dźwięki rapowych kawałków, tak bardzo pasujące do tego kim jest. Nie jest trudno uwierzyć, że właśnie takie utwory znajdowałyby się na playliście amerykańskiego nastolatka. Jednak najbardziej zapadł mi w pamięć motyw muzyczny jednego z drugoplanowych antagonistów, mianowicie Prowlera. Nigdy bym nie pomyślała, że dźwięki trąbki potrafią być tak niepokojące.

Ten film po prostu świetnie wygląda.


Zawsze miewam problem z motywacją głównych złych w takiego typu filmach. Nigdy nie kupię antagonisty, którego głównym celem życiowych jest przejęcie kontroli nad światem, oczywiście w akompaniamencie złowieszczego śmiechu. Spiderman: Uniwersum jednak nie daje mi na tym polu dużych powodów do narzekań – motywacje głównego antagonisty są zwyczajnie ludzkie, a drugoplanowych czarnych charakterów – proste, ale niegłupie. Chociaż i tak chciałabym by te wątki zostały trochę bardziej rozwinięte. Ale to może dlatego, że często uważam historie „tych złych” za bardziej fascynujące.

Mogłabym o tym filmie pisać godzinami i wychwalać niemal każdy jego najdrobniejszy element. Wizualnie jest to niemal dzieło sztuki, a od strony historii jest tak ludzki, że czasem potrafi mocno złapać za serce i namieszać w głowie. Z pewnością obejrzę go jeszcze raz przy najbliższej okazji, tym razem z napisami, bo podobno oryginalna obsada dubbingowa daje z siebie wszystko. Jeśli jeszcze nie widzieliście – co tutaj robicie? Lećcie do kina!