Wpis może zawierać spojlery. Ale nie musi.

"The Umbrella Academy" kupiło mnie już pierwszym zwiastunem. Sugerował on szaloną historię, z motywem superbohaterskim w tle i zbieraniną niecodziennych postaci na pierwszym planie. I taką właśnie opowieścią się okazało. A może nawet lepszą.

Jak na przyzwoity twór superbohaterski przystało "The Umbrella Academy" jest adaptacją komiksu, stworzonego i napisanego przez Gerarda Waya z ilustracjami Gabriela Bá. Tak, tego samego Gerarda Waya, byłego wokalisty i lidera My Chemical Romance. Słyszałam plotkę (no pun intented), że właściwie to od zawsze chciał tworzyć komiksy, a muzykiem został trochę przez przypadek. Komiksu niestety nie czytałam, ale z tego co wiem to serial jest mieszanką fabularną z tomów Apocalypse Suit i Dallas, z mniejszymi i większymi zmianami dotyczącymi wyglądu czy charakteru postaci. 




Stylistyka ukazana w komiksie była chyba zbyt ekscentryczna by zaadaptować 1:1 w serialu. Jednak niektóre zmiany wyszły na dobre.

 A o czym tak właściwie jest "The Umbrella Academy"? Opowieść rozpoczyna się 1 października 1989 roku. Tego dnia 43 kobiety w różnych zakątkach świata przechodzą poród. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wyżej wymienione kobiety jeszcze tamtego ranka nie były w ciąży. Ekscentryczny milioner-awanturnik podejmuje się znalezienia i adopcji tych niezwykłych dzieci. Udaje mu się zdobyć siódemkę i zamieszkuje wraz z nimi w ogromnej posiadłości. I tutaj zaczyna
się właśnie historia "The Umbrella Academy", którą niektórzy określają jako "co by było gdyby Profesor X wcale nie był takim świetnym opiekunem dla młodocianych superbohaterów?"


Hazel i Cha-Cha nie tylko przeszli  w serialu połowiczny genderbent (w komiksu oboje są mężczyznami), ale także ich postacie dostały własne wątki i więcej głębi.


Jestem pewna, że na biurku sir Reginalda Hargreevesa nie stoi kubek z napisem "Najlepszy Tata Na Świecie". Swoich podopiecznych bardziej tresował niż wychowywał, a jego metody były pozbawione rodzicielskiej miłości i czułości. Traktował uczniów akademii z zimną obojętnością i dystansem, zwracają się do nich jedynie po nadanych ich numerach. Prawdziwe imiona nadała im Mama, mimo iż była jedynie namiastką prawdziwej rodzicielskiej troski. Trudne dzieciństwo odcisnęło piętno na życiu dorosłych już bohaterów, którzy wciąż nie do końca przepracowali traumy przeszłości. Każdy
z nich próbował radzić sobie z tym emocjonalnym balastem na własny sposób, jednak wciąż nie potrafią odnaleźć spokoju. Luther mimo że zawsze traktowany jak numer jeden, nie odnajduje się kompletnie w roli lidera.Diego wciąż żyje fantazją na punkcie superbohaterstwa w masce i skórzanej kurtce.  Allison większość swojego życia zbudowała na kłamstwie i iluzji, przez co teraz sama nie wie co jest w pełni prawdziwe. Klaus by oderwać się od dręczących skutków swojej supermocy ucieka w używki, wprowadzając się w stan niemal bezustannego haju. A Vanya jako jedyna "zwykła" członkini Akademii czuję się wyrzucona poza nawias rodzinnej społeczności. Sami przyznacie, że nie tak zazwyczaj prezentują się tła psychologiczne komiksowych herosów.

Wszyscy poszli już w swoją stronę, a od ostatniej wspólnej akcji minęły prawie dwie dekady. Każdy jest zajęty swoim życiem i jak sami mówią "widują się tylko na weselach i pogrzebach". Akurat się złożyło, że w kalendarz kopnął ich ukochany ojciec, więc są zmuszeni do powrotu na stare śmieci. Skutkuje to zaostrzeniem rodzinnych konfliktów i otwarciem zasklepionych ran. Jakby tego było mało z odmętów czasu i przestrzeni powraca zaginiony Numer Pięć. I to powraca z niezbyt radosną wiadomością. Za dokładnie osiem dni cały znany im świat szlak trafi i Hargreevesowie są prawdopodobnie jedynymi ludźmi zdolnymi do powstrzymania apokalipsy. Rozpoczyna się walka
z czasem.



Postacie dostały podobny czas ekranowy, ale odniosłam wrażenie, że to Vanya i Numer Pięć dominują. Chociaż zważywszy na to jak toczy się historia nie powinno to dziwić.

To co błyszczy w "The Umbrella Academy" to moim zdaniem relacje między postaciami, a zwłaszcza sposób w jaki zostały rozegrane. Z tego co pamiętam każdy miał w miarę identyczny czas ekranowy i  aktorki oraz aktorzy wykorzystali go najlepiej jak mogli. Robert Sheehan świetnie odnajduje się  w roli Klausa - roli szalonej i zabawnej, ale często tragiczniejszej niż mogłoby się wydawać, a grająca Allison Emmy Raver-Lampman idealnie balansuje między kreowaniem lekko aroganckiej celebrytki i troskliwej siostry. Jednak na największe zachwyty zasługuje Aidan Gallagher. Ten zaledwie piętnastoletni aktor gra Numer Pięć, czyli prawie sześćdziesięcioletnią postać uwięzioną w zbyt młodym ciele, z przerażającą autentycznością. Mimika jego twarzy, gesty, sposób w jaki się porusza i mówi - bez problemu zobaczymy tam starszego mężczyznę, który topi zmęczenie i gorycz w litrach margarity i sarkazmu.

Pod względem technicznym serial również trzyma poziom. Twórcy bawią się  zdjęciami, tworząc nietuzinkowe ujęcia. Efekty specjalne prezentują się wyjątkowo dobrze, a stworzony komputerowo lokaj Pogo wygląda jak wyrwany z najnowszej części "Planety małp". Jednak najbardziej doceniana jest ścieżka dźwiękowa, a raczej dobór piosenek. Serio, jest to dzieło natchnione.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Oglądajcie śmiało.


Mówiąc o ciekawych ujęciach.