Blognotka może zawierać spoilery. Ale nie musi.



Porównań z Bohemian Rhapsody pewnie nie unikniemy, ponieważ większości widzom nasuwają się one automatycznie. W końcu Rocketman to kolejny film o wybitnym muzyku, ikonie popkultury, pełen utworów tegoż artysty i wyreżyserowany przez Dextera Fletchera (chociaż Bohemian Rhapsody raczej ratował po odejściu Bryana Singera, ale to już inna kwestia). Jednak na tym kończą się wspólne mianowniki. Rocketman ma zupełnie inny pomysł na siebie i na to w jaki sposób chce opowiedzieć historię głównego bohatera. I jest to pomysł bardzo dobry.


Nie skupia się na dokładnym i autentycznym przedstawieniu biografii Eltona Johna. Nie trzyma się sztywno chronologii, dlatego zdecydowanie więcej można mu wybaczyć. Zamiast łopatologicznie wykładać nam kolejne suche fakty na temat życia artysty, woli pobawić się trochę z narracją, wybierając te elementy biografii, które wydają się interesujące. Co ciekawe, Rocketman nie jest stricte filmem biograficznym - twórcy wiele razy podkreślali to w wywiadach. To raczej pełna fantazji, nieco oderwana od rzeczywistości, musicalowa wariacja na temat życia i twórczości głównego bohatera. Jednak te wszystkie fantastyczne sceny idealnie tutaj pasują, nie wybijając z rytmu, wręcz przeciwnie - albo przekazują nam w metaforyczny sposób emocje bohaterów, albo mimo swojego oderwania od rzeczywistości wciąż dają nam poczucie śledzenie historii twardo stąpającej po ziemi. Przez cały seans nie doznałam żadnego poczucia żenady, bo wszystkie, nawet najbardziej sztampowe sceny pasowały tutaj jak ulał.
Historię rozpoczynamy w chwili, gdy styrany życiem i własnymi błędami Elton trafia na terapię grupową. Od tej chwili ta właśnie terapia jest dla nas fabularną klamrą, spajającą opowieść w jedną, płynną całość. Obserwujemy historię z perspektywy głównego bohatera, który snuje swoją opowieść od czasu do czasu komentując swoje działania z perspektywy czasu i wchodząc w dyskusję z innymi członkami terapii. Nie jest to wybitnie odkrywczy zabieg narracyjny, ale pasuje do filmu, który przecież stara się być jak najbardziej szczerym w sposobie opowiadania historii. Bo gdy oddajemy rolę narratora głównemu bohaterowi, nie mamy tego poczucia, że oglądamy jego życie z obcej perspektywy. Dodatkowo te wszystkie chwile autorefleksji dobitnie prezentują długą i niesamowitą drogę jaką przeszedł Elton, zanim trafił na odwyk. On sam decyduje w jaki sposób chce opowiedzieć własną historię i nie zamiata niczego pod dywan, przez co film pełen wręcz baśniowo odrealnionych momentów, wywołuje poczucie, że oglądamy w gruncie historię osadzoną blisko ziemi.

Gdy mówimy o narracji, nie możemy pominąć chyba najważniejszego jej elementu, czyli muzyki. Rocketman to przecież musical, więc odpowiednie wykorzystanie utworów miało tu kluczową rolę. I jestem pod wrażeniem jak dobrze to się udało. Twórcy zignorowali chronologię, dlatego piosenki pojawią się w historii zupełnie w innych momentach niż miało to miejsce w rzeczywistości, jednak ze względu to odejście od kręcenia autentycznej biografii, nie razi to tak jak w Bohemian Rhapsody. Piosenki Eltona Johna są potraktowane tutaj bardziej jak klocki, które twórcy tak długo starannie układali by jak najlepiej przekazać to co chcieli. Fascynuje mnie również jak bardzo odmienna może być interpretacja tekstu utworu w zależności od tego, w jakim kontekście się go umieści.
A momenty musicalowe są świetnie wyreżyserowane. Wszystko od ruchów kamery, przez choreografię, po wokal Tarona Egertona i innych aktorów jest dopięte na ostatnie guzik, a same sceny wręcz promieniują energią, że aż czasem ciężko usiedzieć spokojnie na kinowym siedzeniu. Są to sceny bardzo typowe dla musicali, dosłownie można odhaczać kolejne klisze na liście, grają na emocjach widzów w bardzo prosty i sztampowy sposób, jednak nie można ich nie lubić. Ten cały kicz i schematyczność tak dobrze wpisuje się w całokształt opowieści, że jestem w stanie przebaczyć wiele oklepanych motywów i tropów. I nawet setne z rzędu ujęcie na artystę wpatrujące się dramatycznie we własne odbicie w lustrze, nie przeszkadza tak mocno jak w innych tego typu filmach.

A niech nawet przegląda się milion razy, nie dziwię się zupełnie. Też bym patrzyła na siebie bez przerwy, gdybym nosiła tak świetne stroje. Powszechnie wiadomo, że kostiumy Eltona są ikoniczne, ale dopóki nie wybrałam się na Rocketmana nie byłam świadoma w ilu kształtach i kolorach mogą występować oprawki okularów. Już nie wspominając o tych wszystkich kolorowych i nieco kiczowatych, lecz wciąż zachwycających strojach. I to nie tylko scenicznych, bo te codzienne też prezentowały się cudownie (muszę sobie skombinować dżinsową kurtkę z naszywkami). Serio, jeśli Rocketman nie dostanie przynajmniej oscarowej nominacji za kostiumy, to równie dobrze możemy zwijać Akademię Filmową.
Rocketman wszedł do kin z ograniczeniem wiekowym "dla dorosłych", więc oczywistym jest to, że nie próbuje zamiatać pod dywan kontrowersji rockandrollowego stylu życia. To nie polana obficie lukrem laurka wystawiona głównemu bohaterowi, tak jak prezentował się Bohemian Rhapsody.  W Rocketmanie zobaczymy dosłownie wszystko. Jednak wciąż  sceny z używkami, seksem czy problemami psychicznymi są dosyć grzeczne i zachowawcze. Film ogólnie traktuje kontrowersyjne czy "poważne" elementy dosyć płytko i pobieżnie.

Film nie stara się ukryć seksualności Eltona, ani zredukować jej do kilku pocałunków, ale wciąż nie pokazuje kompleksowo jego queerowości. Dobrze, mamy coming out, mamy scenę "znajdźmy ci dziewczynę bo ludzie plotkują" czy bezsensowne heteroseksualne małżeństwo, ale myślę, że pokazanie nieheteronormatywności głównego bohatera z szerszej perspektywy. Czyjaś seksualność, zwłaszcza ta nie hetero, nie sprowadza się tylko do tego kto z kim sypia - dochodzi do tego przecież cały kontekst społeczny czy emocjonalny. Możliwe, że te wszystkie niedociągnięcia wynikają w dużej mierze z długości produkcji i obranej konwencji. Mogę marudzić, ale wciąż jestem mimo wszystko szczęśliwa z każdej próby pokazania historii postaci LGBT+ na wielkim ekranie. Zważywszy na to jakim tabu wciąż objęty jest ten temat w Hollywood, każda próba, bardziej lub mniej udana, jest potrzebna. Tu ciekawostka - Rocketman jest pierwszym filmem stworzonym przez większe studio, zawierającym scenę gejowskiego seksu.
Wspomniana scena nie jest tak bezpośrednia jak spodziewalibyśmy się po filmie z "eRką", ale czuć między aktorami chemię i młodzieńcze zauroczenie. Widać te początki beztroskie początki relacji, które jeszcze nie zapowiadają toksycznego związku, w jakim utknie Elton. John Reid, menadżer i partner Eltona, grany przez Richarda Maddena, z biegiem czasu staje się coraz gorszym manipulantem, skupionym jedynie na własnych korzyściach. Nie da się ukryć, że ich relacja jest toksyczna, ale często pokazane jest w bardzo przerysowany i wyolbrzymiony sposób. Reid zamiast toksycznego partnera, często przypomina bardziej czarny charakter z kreskówki - w świetnie skrojonym garniturze, ukrywający swoje niecne plany pod maską eleganckiego i uprzejmego biznesmena. Jednak i Taron Egerton, i Richard Madden są na tyle dobrzy w swoich rolach, że obserwuje się ich ekranową relację z ciekawością na każdym etapie.

Podoba mi się za to sposób, w jakim zaprezentowano relację Eltona Johna z tekściarzem Berniem Taupinem (w tej roli Jamie Bell). Od pierwszych wspólnych chwil widać jak nadają na tych samych falach i świetnie się dogadują. Przyjaźń, która ich połączyła to dobry przykład zdrowej, silnej, ale i zupełnie platonicznej relacji pomiędzy dwoma mężczyznami. I fakt, że Elton jest gejem nigdy nie dodał do tej relacji żadnej niezręczności. Co więcej Bernie reaguje na zaloty przyjaciela stwierdzeniem: "Stary, kocham cię, serio, ale nie w ten sposób". Urzekła mnie ta scena, bo nie była rozegrana dla śmiechu czy wywołania niezręczności, bo tak często wyglądają tego typu sceny. Ogólnie Rocketman od czasu od czasu odwraca tropy i pogrywa z naszymi oczekiwaniami. Gdy Elton dokonuje coming outu przed matką, ta stwierdza, że zawsze wiedziała. Niestety nie jest to stwierdzenie ani uspokajające, ani wspierające, nawet nie zabawne.
Co by tu więcej dodać? Dostałam wszystko co chciałam, soundtrack męczę już od miesiąca, a film pewnie jeszcze będę powtarzać. Najbardziej podobało mi się, że Rocketman wywołał we mnie taki kalejdoskop emocji - od wzruszenia, przez zastrzyk musicalowej energii, aż po zwyczajną satysfakcję z poznanej opowieści. Niby nie jest to wygórowane wymaganie - film z założenia powinny wywoływać emocje - ale przy Bohemian Rhapsody nawet powieka mi nie drgnęła. Rocketman to po prostu dobry film, ale nakręcony z ogromną pasją.

Poza tym możemy tutaj zobaczyć Tarona Egertona odtwarzającego teledysk do I'm still standing. Jeśli to was nie przekonuje, to ja więcej nie jestem w stanie zrobić.