Na samym początku ustalmy jedno - mówiąc "binge watching" w tym kontekście nie mam dokładnie na myśli tej sytuacji, gdy ktoś siada i nadrabia serial jednym ciągiem. Niech pierwszy rzuci pilotem ten, kto nigdy nie przeleżał pół dnia i nie pochłonął kilku godzin ekranowej historii, robiąc przerwy jedynie w nagłej potrzebie. Mam na myśli "binge watching", do którego jesteśmy trochę zmuszani przez platformę streamingową. Mówię o tej sytuacji, w której dostajemy w twarz całym sezonem serialu czy programu na raz. I teraz pytanie tytułowe - czy taka praktyka działa? Czy jest bardziej korzystna od wypuszczania jednego odcinka tygodniowo? A może wręcz przeciwnie? A kiedy "binge watching" jest niemal konieczny?

Pionierem tej praktyki zdecydowanie jest Netflix. Ta platforma streamingowa publikowała w ten sposób seriale niemal od początku istnienia. Ba, traktowała to jako swoją największą zaletę, coś, co sprawi, że wskoczy wyżej w rozrywkowej hierarchii, bijąc "zwykłą" telewizję na głowę. Kiedy pojawia się nowy netflixowy serial, widzowie mają dostęp do wszystkich jego odcinków w dniu premiery. Wyjątkiem są te programy, które jednocześnie "lecą" w zwykłej telewizji, więc ich odcinki pojawiają się regularnie, co tydzień. Jednak coraz częściej mam wrażenie, że taka praktyka przynosi więcej szkody niż korzyści. I to nie tylko platformie, ale i widzom.

Dobry fandom to martwy fandom - nie powiedział nikt nigdy. (Okej, może są wyjątki, ale ja nie o tym). Obserwując seriale, które są wypuszczane sezonem na raz, zauważyłam pewną absurdalną sytuację. Gdy serial jest świeży niczym bułki z osiedlowej piekarni nikt nawet nie zagląda w internetowe dyskusje, z obawy, że gdy rzuci okiem na fanowskie posty odnajdzie tam te straszne spojlery. Z kolei kiedy odcinki zostaną już zbingowane , fani wykończeni kilkugodzinnym maratonem nie mają żadnych chęci na tworzenie związanego z obejrzaną historią kontentu. Szybko oglądają, ale i szybko zapominają.

Zapominają, bo dyskusja jest wręcz potwornie utrudniona. Widzowie są na różnych etapach w oglądaniu, niektórzy obejrzą wszystko w jeden weekend, inni wolą podzielić jak im się marzy i zapoznawać się po kawałeczku. Gdy odcinek pojawia się raz na tydzień, mniej więcej każdy jest "na czasie" i podjęcie dyskusji z innym widzem jest dużo prostsze. I mimo że paranoiczny strach przed spojlerami wciąż występuje, łatwiej opanować go, gdy do narobienia mamy czterdzieści minut opowieści, a nie cztery godziny. Można oponować, że przecież nie każdy program potrzebuje rzeszy wiernych fanów, ale spójrzmy na to od strony marketingowej.  Nie ważne co mówią, ważne, że mówią prawda? Dyskusje, fanarty czy memy to praktycznie darmowa reklama. Mnie osobiście ominął  szał na ósmy sezon "Gry o tron"  czy kolejne odcinki "Czarnobyla", ale dzięki szumowi, który robili fani tych produkcji przez dosłownie miesiące, nie dość, że byłam na czasie, to dodatkowo obie te produkcje mnie zaintrygowały. Bo kiedy ktoś mówi przez parę tygodnie jak to serial nie jest wybitny/paskudny, to w końcu zainteresuje to kogoś z poza kręgu widzów. Kiedy wypuszczasz cały sezon na raz i blokujesz taką właśnie dyskusje, marketingowo strzelasz sobie w stopę.

Poza tym "binge watching" bywa zwyczajnie męczący. Po kilkugodzinnym maratonie odcinki zlewają się w jedno i czasem nawet ciężko stwierdzić, co dokładnie działo się w konkretnym epizodzie. Niby nikt teoretycznie nie zmusza nas do oglądania serialu ciągiem, jednak znowu tutaj wracamy do kwestii dyskusji. Nikt nie chce być z niej wyłączony, więc chcąc nie chcąc widzowie czasem muszą nadganiać odcinki w szaleńczym tempie.

Disney + zapowiedział, że ich flagowe produkcje (przykładowo "The Mandalorian") będą publikowane po jednym odcinku na tydzień.

Netflix chyba powoli zaczyna być świadom tych wszystkich wad i powoli zaczyna zmieniać swoją politykę. Na początku w formie cotygodniowej będą wypuszczane programy telewizyjne. Jest duże prawdopodobieństwo, że jeśli ta praktyka się przyjmie, netflixowy streaming wróci do swoich telewizyjnych korzeni.

Dla odmiany podejdźmy do tej kwestii bardziej optymistycznie - zastanówmy się "binge watching" działa. A moim skromnym zdaniem jest kilka sytuacji,  w których taki rodzaj publikowania odcinków jest jak najbardziej korzystny, a czasem wręcz konieczny. Jeśli "binge watching" ma działać w przypadku serialu, ten powinien mieć przedrostek "mini". Miniseriale często przypominają bardziej wyjątkowo długi film, pocięty na części niż historię, której tempo można swobodnie podzielić na wiele odcinków oglądanych tydzień po tygodniu. Warto też w ten sposób oglądać kameralne seriale obyczajowe - te takie trochę "o niczym", bardziej skupiające się na rozwoju postaci i relacji niż stawiające na zwroty akcji i prowadzenie wielowątkowej historii. Cały sezon wypuszczony jednego dnia działa świetnie w przypadku antologii. W chwili, gdy każdy odcinek posiada zupełnie inną fabułę, jeśli pojawią się one wszystkie na raz, widz będzie miał tę wspaniałą możliwości wyboru tylko tych historii, które go naprawdę interesują.

I nie oszukujmy się - ta praktyka jest na rękę osobom, które wykupują dostęp do platform na próbny tydzień lub miesiąc, by obejrzeć tylko jeden czy dwa interesujące seriale. Chociaż ta praktyka już jest niemożliwa w naszym pięknym kraju w przypadku Netflixa, wciąż jest uprawiana na innych platformach.

Czy da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie zadane w tytule notki? No, nie do końca. Bo "binge watching" ten dziwny wytwór nowoczesnej branży rozrywkowej, ma dosyć chaotyczną naturę. Stosowany tam gdzie trzeba może być przydatny, a wręcz niezbędny, ale jednocześnie robi sporo szkód. Kto wie ile jeszcze ta praktyka przetrwa i czy powrócimy kiedyś na stale do tradycyjnego publikowania odcinków. Może "zwykła" telewizja jednak miała rację.