Wpis zawiera spoilery. |
Jestem osobą, która nie zawsze szuka w dziełach kultury jakiś wielkich, epickich historii z tuzinami bohaterów i setką zwrotów akcji. Czasem lubię pośledzić historię "o niczym", prezentującą mi ciekawych bohaterów w spokojnej, obyczajowej atmosferze. Poniekąd czymś takim są Tamte dni, tamte noce, które w gruncie rzeczy opowiadają prostą historię wakacyjnego romansu.
I tyle. Albo aż tyle.
Dlatego kiedy sięgałam po kontynuację przygód bohaterów, czyli powieść Znajdź mnie autorstwa Andre Acimana, spodziewałam się podobnego - przyjemnego, ale niespecjalnie zmieniającego życie doświadczenia. Niestety nieco się zawiodłam.
Powieść podzielona jest na trzy główne wątki, następujące jeden po drugim, w odstępach kilku czy kilkunastu lat. Przygodę rozpoczynamy w pociągu, w którym Samuel, ojciec Elia (Elio?), poznaje intrygującą młodą kobietę, z którą wdaje się w romans. Następnie obserwujemy rozwój relacji Elia i starszego od niego o jakieś dwie dekady mężczyzny, a trzeci wątek to krótka historia o tym jak Olivier spędza trzy czwarte swojej imprezy pożegnalnej wzdychając do kolegi z uniwersytetu i koleżanki z zajęć jogi. Wszystkie wątki łączą się w ostatniej czwartej części, kiedy wszyscy główni bohaterowie spędzają wspólnie wakacje.
Podzielenie historii na trzy perspektywy to jednocześnie wada i zaleta tej książki. Wada, bo sprawia to, że powieść jest bardzo nierówna. Przez wątek Samuela przebrnęłam z trudem, wywracając od czasu do czasu oczami. Pierwsza część jest zdecydowanie najbardziej egzaltowana, trochę na siłę starająca się brzmieć głęboko czy filozoficznie. Takie prowadzenie historii to nic nowego - w końcu tak właśnie są napisane Tamte dni, tamte noce, jednak w tamtej powieści głównym bohaterem był zauroczony, nieco zagubiony nastolatek, więc można było wybaczyć tego typu zagrywki. Tutaj jest to po prostu nieco irytujące. Rozumiem romansowo-refleksyjną konwencję, ale raczej ciężko mi uwierzyć, że ktokolwiek rozmawia z drugą osobą w taki pseudofilozoficzny sposób. Okej, rozmowa oczytanego profesora i fotografki, która zwiedziła pół świata będzie stać na innym poziomie niż jakaś pogawędka spod osiedlowego monopolowego, ale tutaj jest to podkręcone niemal do absurdu i zamiast wywoływać przemyślenia wywołuje jedynie pełne pobłażliwości prychnięcia. Lektura wątku Samuela i Mirandy przypomina czytanie książek Paula Coelho albo zbioru inspirujących cytatów wielkich ludzi - niby kreuje się to na głębokie refleksje, ale w rzeczywistości to wszystko jest takie płytkie i powierzchowne. Pod względem czysto stylistycznym i językowym to zdecydowanie najgorsza część tej książki - oczywiście moim zdaniem. W tej książce genitalia określone są słowami "latarnia morska" i "figa" i jeśli nie jest to ostateczny argument potwierdzający moją tezę, to ja nie wiem co bardziej mogę jeszcze dodać.
Mój problem z tym wątkiem wynika również z tego, w jaki sposób został poprowadzony tutaj rozwój relacji. Samuel i Miranda poznają się w pociągu, jedzą obiad z jej ojcem, spacerują po mieście, wspominają przeszłość Samuela, idą na kawę, zwiedzają, spędzają ze sobą noc i tak dalej i tak dalej. Już nawet daruję sobie krytykę scen łóżkowych, zostawmy te figi i latarnie w spokoju, bo napisanie dobrej sceny tego rodzaju jest wybitnie trudne, a dodatkowo nie jest to mój największy zarzut do tego wątku. Najbardziej absurdalne dla mnie jest to co dzieje się potem, dosłownie kilkanaście godzin później (!), bo z tego co pamiętam nie mija nawet dzień. Mianowicie bohaterowie wyznają sobie dozgonną miłość, a Miranda deklaruje chęć posiadania potomstwa. W ostatnim rozdziale dowiadujemy się, że rzeczywiście plan wspólnego życia im się jak najbardziej powiódł. Uhh...
Wielka miłość od pierwszego wejrzenia jest mało realistycznym tropem samym w sobie, ale w tej powieści wyjątkowo kłuje to w oczy. Wygląda to trochę jakby autor tworząc ten wątek poszedł identyczną ścieżką jak w Tamte dni, tamte noce, pisząc romans z mocno podkręconą warstwą emocjonalną. Ten zabieg całkiem sprawnie działał w pierwszej książce, opowiadającej historię wakacyjnego romansu z perspektywy egzaltowanego nastolatka. Jednak kiedy w bardzo podobny sposób autor tworzy opowieść o dojrzałym mężczyźnie, który postanawia uwić rodzinne gniazdo z kobietą poznaną dosłownie parę dni wcześniej, by zawiesić niewiarę trzeba wspiąć się na palce. Poza tym Miranda z założenia miała być chyba pisana jako niepokorna, rzucająca głównemu bohaterowi wyzwanie, zachęcająca go do zrekonstruowania dawnych wartości postać, ale wyszła persona często strasznie irytująca, przez co ta ich wielka miłość wydaje się jeszcze bardziej bez sensu.
Dlatego część druga, czyli wątek Elia, była dla mnie jak wybawienie. Powracamy do bohatera z pierwszej powieści, jednak ten wyraźnie dorósł i uporządkował swoje emocje. Jak wcześniej wspominałam, drugi wątek w Znajdź mnie skupia się na relacji, która rodzi się między Eliem a Michelem. Panowie poznają się na koncercie i od tego momentu obserwujemy sprawnie i naturalnie rozwijany romans. Nieco później pojawia się zagadka związana z tajemniczą partyturą posiadaną przez Michela od wielu lat. Gdy bohaterowie próbują odkryć sekret kryjący się za ową partyturą, powieść przypomina o żydowskim pochodzeniu Elia, którego jesteśmy świadomi od Tamte dni, tamte noce, ale w tamtej powieści nie grało to takiej roli jak tutaj, przez co często ta informacja wypadała mi z pamięci.
Wątek Elia, Michela i ich śledztwa to moim zdaniem najlepszy element tej powieści. Po pierwsze - przynajmniej coś tu się dzieje, relacja bohaterów rozwija się całkiem naturalnie i uroczo (chociaż też czasem wpadają w patos), a związana z partyturą zagadka nie dość, że jest zajmująca, to dodatkowo prezentuje kilka ciekawych (przynajmniej dla mnie) informacji z dziedziny muzyki czy kultury żydowskiej. Po drugie - wydarzenia obserwujemy z punktu widzenia Elia, czyli postaci, którą nie dość, że już znam i mam dużo większy z nią związek emocjonalny, a także trochę widać, że pisanie jej idzie autorowi sprawniej i przyjemniej. Niestety ostatnia, czwarta część powieści retro-aktywnie odbiera znaczenie temu wątkowi, co wydało mi się nienaturalne. Dodatkowo wątki trzech głównych bohaterów się nie splatają, tylko biegną jeden po drugim, przez co zakończenie nie jest logicznym wynikiem wydarzeń z powieści, a raczej jakąś powinnością.
Trzecia część jest mi zdecydowanie najbardziej obojętna. Nawet nie mam za bardzo co o niej pisać, bo ani nie jest szczególnie źle czy szkodliwie napisana, tylko po prostu wydała mi się potwornie nudna. Akcja dzieje się na imprezie pożegnalnej Oliviera, który wraz z żoną szykuje się do przeprowadzki. Główny bohater praktycznie spędza całe przyjęcie chodząc i fantazjując na jawie. W pewnym momencie przypomina sobie rozmowę z Eliem, w której ten prosi by go odnaleźć. Być może ta myśl była motorem napędowym wydarzeń doprowadzających do skrzyżowania się wszystkich trzech wątków pod koniec powieści. Być może. Ale ani to nie wnosi za dużo do fabuły, ani nie jest specjalnie fascynujące.
Mam wrażenie, że autor trochę sam na siebie zastawił pułapkę. Chciał wrócić do swoich bohaterów, zwłaszcza do Elia i Oliviera, ale nie chciał zbyt mocno naruszać statusu quo. To mogłaby być dużo lepsza historia, gdyby autor wyszedł z założenia "dawni kochankowie muszą się ponownie spotkać, bo stara miłość nie rdzewieje i tak dalej", a skupił się raczej na tym jak wydarzenia poprzedniej książki wpłynęły na dalsze życie bohaterów.
Czy jest to zła powieść? Nie powiedziałabym, ale wybitnie dobrą też bym jej nie nazwała. Najbardziej pasuje tutaj słowo "obojętna", a mówiąc okrutniej - "niepotrzebna". Nic się nie stanie jeśli jej nie przeczytacie, nie ominie was niesamowite literackie doświadczenie, a jeśli przeczytacie, a nawet wam się spodoba, to też miło i dobrze dla was. Czy poleciłabym tę książkę? Tak, ale tylko największym fanom pierwszej książki, bo Znajdź mnie w niemal identyczny sposób realizuje historię, ale robi to nieco mniej sprawnie niż Tamte dni, tamte noce. Reasumując - przeczytać można, ale naprawdę nie trzeba, nie pali się. Jednak mam szczerą nadzieję, że jeśli sięgnięcie po tę książkę, będziecie bawić się dużo lepiej niż ja.
PS. W książce można przeczytać zdanie, które tak na oko liczy sobie dwanaście wersów. Gdy to zobaczyłam przypomniałam sobie moją polonistkę z podstawówki, która ostrzegała nas przed pisaniem zdań-tasiemców. Gdyby to zobaczyła, dostałby chyba zawału.
0 Komentarze