Tekst może zawierać spojlery. Ale nie musi. |
Podczas seansu Birds of Prey często w mojej głowie pojawiała się myśl - "O widać, że kobiety to kręciły!". Uściślając - za każdym razem było to stwierdzenie pełne entuzjazmu. Oraz takiej szczerej radości, że w końcu oglądam coś przefiltrowane przez bliższą mi wrażliwość, coś bliższego sercu, coś bardziej realistycznego. Bo Birds of Prey nie jest filmem wybitnym czy przełomowym, ale właśnie czuć w nim powiew świeżości.
Akcja toczy się według dobrze znanych schematów - mamy czarny charakter, mamy Niezwykle Ważny Przedmiot, na którym każdy chce położyć łapska, mamy proces kompletowania drużyny. Główne bohaterki wpadają w ramy archetypów postaci, które zazwyczaj występują w formie męskiej - od policjanta prosto z lat osiemdziesiątych, przez szalonego geniusza, na pragnącym zemsty outsiderze kończąc. Wszystko to już widzieliśmy, ale film jest na tyle specyficzny i przestylizowany, że potrafi opowiadać znaną historię w innowacyjny sposób. Narratorką filmu jest sama Harley, która snuje swoją opowieść chaotycznie, niechronologicznie, dodając własne błyskotliwe komentarze i pokazując nam Gotham i okolice z jej nietuzinkowej perspektywy. Taki wyrazisty styl filmu może być jego zaletą jak i wadą - zależy czy dany widz "kupi" to już na starcie. Pewne jest to, że Birds of Prey ma własną specyficzną tożsamość i nie wygląda jak typowy film superbohaterski z produkcji taśmowej.
Największą gwiazdą filmu jest oczywiście Harley Quinn i osobiście jestem zachwycona tą interpretacją postaci. Ta potworna kreacja z Suicide Squad, która była raczej ozdobą a nie postacią z krwi i kości, odeszła na szczęście w zapomnienie i w Birds of Prey Harley jest beztroska, nieco dziecinna, ale i piekielnie inteligentna oraz często okrutna. Widać, że w tę bohaterkę włożono dużo serca oraz pasji, nie tylko ze strony twórczyń filmu, ale i samej Margot Robbie odgrywającej tę rolę. Poza tym Robbie często wspominała w wywiadach, że ten film to jej passion project i załatwienie środków na produkcję z samymi żeńskimi bohaterkami było trudnym orzechem do zgryzienia.
Pasję do postaci widać nie tylko w sposobie ich pisania - jak już wspominałam są to archetypy, ale zarysowane bardzo starannie i ciekawie - ale nawet w strojach, które noszą. Harley wreszcie ubiera się tak jak można by się po niej spodziewać, czyli kolorowo, chaotycznie, trochę dziecinnie i z nutką szaleństwa. Widać, że ubiera się tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności, co po jest odmianą na plus po tym przeseksualizowanym kostiumie z Suicide Squad. Każda bohaterka ma tutaj swój charakterystyczny styl, a stroje są tak śliczne i tak pasują do całokształtu postaci, że samemu chciałoby się mieć tyle wdzięku i odwagi.
Okej, ten materiał promocyjny skradł moje całe serce. |
Zaskakujące jest to jak blisko ziemi trzyma się ten film w kwestiach społecznych. Przez lwią część seansu obserwujemy jak Harley krok po kroku próbuje otrząsnąć się po toksycznym związku z Jokerem. Już sam fakt, że wyrzucili ten okropny romans z Suicide Squad do kosza, cieszy mnie niezmiernie, a tu dodatkowo położono nacisk na psychologiczne i społeczne konsekwencje odcięcia się od niezdrowej relacji. Harley nie tylko musi znaleźć poczucie własnej wartości i celu, ale także odnaleźć się w świecie, w którym do tej pory istniała w odniesieniu do jej byłego partnera. Teraz została pozbawiona ochrony, wynikającej z bycia dziewczyną jednego z najgorszych przestępców Gotham i musi poradzić sobie na własną rękę. To sytuacja, której odbicie w swoim życiu znajdzie wiele kobiet, niekoniecznie w starciu z komiksowymi villainami, ale chociażby z natrętnymi typami, którzy odpuszczą dopiero po zdaniu "Mam chłopaka". Traktowanie kobiety jako "własność" zależną od innego mężczyznę, a nie jako indywidualną jednostkę, wciąż jest społeczną bolączką.
Film ogólnie jest pełen takich mniejszych lub większych elementów ściśle związanych z "problematycznością" bycia kobietą. Dinah rusza na pomoc pijanej Harley obłapianej przez jakiegoś creepa, zasługi Renee przywłaszcza sobie jej kolega po fachu, a podczas walki okazuje się, że długie włosy potrafią nieźle przeszkadzać i warto pożyczyć od koleżanki gumkę do włosów. To głównie mrugnięcia okiem do widzek, ale myślę, że męscy widzowie też sporo wyniosą z tego filmu. Właśnie dlatego tak potrzebujemy różnorodności w kinie, jak i w popkulturze - czasem warto zobaczyć historię z innej perspektywy, przefiltrowaną przez odmienną wrażliwość, bo sporo się można w ten sposób nauczyć. Już nie mówiąc o tym, że im różnorodniej, tym ciekawiej, bo ile bliźniaczo podobnych do siebie filmów da się obejrzeć bez znużenia. Poza tym powinniśmy odejść od myślenia, że kobiety robią filmy tylko dla kobiet, a mężczyźni - dla wszystkich. A najlepszym dowodem (choć anegdotycznym) jest fakt, że z grupy znajomych, z którymi byłam na seansie najlepiej bawili się właśnie przedstawiciele płci męskiej.
Ja do filmu wciąż mam parę krytycznych uwag.
Miłość Harley do kanapki z jajkiem wywołuje o niebo więcej emocji niż jakikolwiek romans, jaki widziałam w filmie super-bohaterskim. |
Po pierwsze, nie każdy żart mnie kupił. I nie każda scena, czy wykorzystana piosenka. Od czasu do czasu przeszywały mnie ciarki żenady, ale koniec końców bawiłam się na tyle dobrze, że te zgrzyty w pełni wybaczyłam. Dodatkowo te drobne potknięcia często wynikały z tego, że film starał się być nietuzinkowy, a ja każdą próbę wyjścia przed mainstreamowy szereg doceniam, nawet jak wywołuje u mnie niezbyt pozytywne uczucia. Sporą uwagę mam też co do męskich bohaterów.
Tych nie jest dużo, więc skupię się głównie na czarnym charakterze, czyli granym przez Ewana McGregora Romana "Black Mask" Sionisa oraz na Victorze Zsaszu, w którego rolę wcielił się Chris Messina. I tych dwóch panów łączy bardzo - hm - specyficzna relacja. Na pierwszy rzut oka na typowa dynamika villain-jego prawa ręka, ale w tej relacji jest tyle dziwnej bliskości, niedopowiedzeń i homoerotycznego napięcia, że trudno ją jednoznacznie określić jako jedynie zawodową. I właśnie ta dwuznaczność wywołuje u mnie mocny dylemat.
Z jednej strony kodowanie czarnych charakterów jako osoby queer to zagrywka stara jak świat (wystarczy spojrzeć nawet na disneyowskich villainów), jednak trzeb przyznać, że przedstawianie postaci nie-hetero tylko i wyłącznie jako tych złych może być mocno krzywdzące. Ale z drugiej strony ta dwójka ma tak ciekawą chemię, że trudno oderwać się od ich nietuzinkowego uroku. Pewnie w świecie, w którym reprezentacja w popkulturze byłaby na tyle szeroka i różnorodna nikt by nie mrugnął widząc dwóch queerowych przestępców i nie byłoby obawy, że taki wątek może być szkodliwy. I tak ten film podchodzi do tematu postaci LGBT dużo odważniej niż produkcje marvelowskie czy gwiezdnowojenne. Renee pozostaje w konflikcie ze swoją byłą dziewczyną, a Harley opowiadając o swoich młodzieńczych miłościach wśród mężczyzn wspomina też jedną kobietę. Nie są to może przykłady podręcznikowe, ale zdecydowanie bardziej bezpośrednie i uczciwe niż to co zazwyczaj dostajemy w tego typu produkcjach.
Nie tylko panie mają tutaj fajne stroje. |
Przed seansem obawiałam się, że historia w głównej mierze oparta na postaciach, potknie się na ukazywaniu chemii między bohaterami. Moje obawy okazały się częściowo niesłuszne, bo ekranowe relacje ogląda się bardzo przyjemnie i satysfakcjonująco. Głównie to zasługa bardzo dobrej gry aktorskiej - o Margot Robbie już wspominałam, ale warto też docenić Mary Elizabeth Winstead, grającą morderczą, ale uroczo nieporadną społecznie Huntress, Jurnee Smollett-Bell jako niejednoznaczna Black Canary, czy Rosie Perez, która wcieliła się w rolę twardej, wyrwanej prosto z filmów lat osiemdziesiątych policjantki Renee. Nieco nieporadnie gra Ella Jay Basco (filmowa Cassandra Cain), ale jest dopiero na samym początku kariery, więc wszystko jej można wybaczyć.
Oczywiście aktorski popis dał tutaj Ewan McGregor, portretując bardzo ciekawego złola - niby przerażającego i okrutnego przestępcę i jednocześnie kapryśnego, niedojrzałego chłopca. Ciekawe jest to, że przez większość filmu kompletnie nie budzi on lęku czy respektu wśród widzów - może zdzierać ludziom skórę z twarzy i planować kolejne intrygi, ale to wszystko jakoś rozchodzi się po kościach, ot, kolejny przestępca z Gotham. Aż do sceny, w której każe jednej z bawiącej się w klubie kobiet tańczyć na stole i zerwać z siebie sukienkę. Ta jedna, pełna napięcia scena w budowaniu wizerunku villaina zrobiła więcej niż całe sekwencje morderstw. Warto też zaznaczyć, że kamera w tej scenie absolutnie nie seksualizuje kobiety tańczącej na stole, bo to nie ofiarę tu chodzi, a o oprawcę.
Jednym słowem Birds of Prey to film nieidealny, ale charakterny. Miło jest czasem obejrzeć taką małą produkcję, która nie musi zarabiać na siebie kokosów, więc czuć w niej powiew swobody i odwagi. Może nie będzie to film przełomowy czy kultowy, ale cieszę się, że powstał.
PS. Tak, wiem, że film zmienił tytuł, ale ja określam go w tekście jako Birds of Prey (and the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn) bo taki tytuł widniał na moim bilecie kinowym. ;)
0 Komentarze