Ciężko jest interesować się grami i ani razu nie usłyszeć o serii gier Half-Life od studia Valve. Mi również ten tytuł obił się nie raz o uszy. Znałam charakterystyczną twarz protagonisty, słyszałam same dobre opinie o całości i gdzieś w głębi umysłu kojarzyłam grę z nieco długim (jak na współczesne standardy) wstępem, w którym główny bohater podróżuje wagonikiem. Poza tym studio Valve nie było mi obce, bo swego czasu grałam w wolnych chwilach w Team Fortress 2. Oczywiście kojarzyłam też Half-Life z tych wszystkich memów i żartów o legendarnej, trzeciej części gry. Jednak mimo że Half-Life przewijał się gdzieś w tle gamerskiego życia, nigdy nie miałam okazji naprawdę zapoznać się z tą serią. Aż do tego roku, gdy kilkanaście tygodni przed premierą gry Half-Life: Alyx twórcy umożliwili zupełnie darmowe zagranie w poprzednie tytuły z serii. Niniejszy tekst nie jest recenzją - raczej zapiskiem moich przemyśleń i wrażeń związanych z rozgrywką, kroniką mojej osobistej przygody z Gordonem Freemanem. Gdyby to była recenzja po prostu obsypałabym całą serię Half-Life pełnymi zachwytu epitetami, a myślę, że o tej grze można dłużej podyskutować.


*obligatoryjny żart na temat home office*

Wiecie lub nie, ale pierwsza odsłona z serii Half-Life ma swoje lata. Dokładniej zaliczyła swoją premierę w 1998 roku, ale zupełnie tego nie czuć, bo zestarzała się naprawdę dobrze. Ma charakterystyczny klimat gier sprzed lat - gier, które się nie patyczkowały z graczem i wrzucały go od razu na głęboką wodę. I podobnie rozprawia się Half-Life. Podczas gry potrafiłam zapisywać stan rozgrywki co kilka minut, ostrożnie posuwając się do przodu. Często, gdy straciłam odrobinę punktów zdrowia, cofałam się do poprzedniego "sejwa", bo wiedziałam, że niektóre błędy będą mnie sporo kosztować w przyszłości. Grałam precyzyjnie i metodycznie, co może i było wolniejsze, ale z pewnością bardzo satysfakcjonujące. Dodatkowo wszelka frustracja jaka czasem dopadała mnie podczas rozgrywki wynikała zazwyczaj z moich niedopatrzeń lub głupich błędów, a nie ubytków samej gry. Bo Half-Life to gra dopracowana niemal we wszystkich aspektach, w niczym nie odstająca od współczesnych gier, a wręcz je zawstydzająca.


Sama bym przygarnęła taki kubek.

Half-Life jest wypełnione szczegółami - od easter eggów, przez drobne animacje, po zachowania postaci i przeciwników. Zwłaszcza AI jest tutaj dopracowane do granic możliwości. Pół Internetu można przekopać w poszukiwaniu wszystkich detali, o których nie zapomnieli twórcy, a filmiki w stylu "zobacz jak ucinają sobie drzemkę houndeye"  to coś co tonami mogę oglądać podczas bezsennych nocy. Osobiście podczas rozgrywki najbardziej urzekały mnie zachowania i przeróżne emocje wypisane na twarzach naukowców oraz drobne, niemal niezauważalne animacje towarzyszące trzymanych w dłoniach konkretnych broni. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to ubogość w modelach postaci - wszyscy naukowcy, których spotykamy na swojej drodze to bracia bliźniacy trzech facetów na krzyż - oraz czasem przeszkadzała mi drętwość poruszania się głównego bohatera - Half-Life to gra, w której ślizgasz się przy skoku, ale to nie przeszkadza jej w posiadaniu kilku pseudoparkourowych etapów. Te wszystkie wady bledną w blasku całości rozgrywki. Cieszę się, że miałam okazję pograć w pierwszą odsłonę z serii - nie tylko dlatego, że było to naprawdę ciekawe doświadczenie, ale również  dlatego, że stworzyło mi to podstawę emocjonalnego przywiązania do uniwersum gry przed wskoczeniem w fabułę następnych części.


Ta gra jest za ładna jak na swoje lata.

Najwięcej emocji przyniosła mi chyba druga gra z serii. Zdecydowanie było to najintensywniejsze i najbardziej różnorodne doświadczenie związane z przygodami Gordona Freemana. Half-Life 2 skradł moje serce od samego początku (zwłaszcza od sceny, w której odzyskujemy łom i kostium HEV) i nie wypuszczał mnie ze swoich objęć do samego końca. Dobitnie uświadomiłam sobie jak ważna była emocjonalna podbudówka, którą uzyskałam dzięki przejściu pierwszej gry. Postacie, które w Half-Life były niemal jedynie bezimiennym (choć bardzo uroczym) elementem tła w Half-Life 2 wyewoluowały do pełnokrwistych bohaterów, a vortigaunty zamieniły próby usmażenia mnie żywcem na pokojową współpracę. 

Uwielbiam w popkulturze chwile, gdy sequel samoświadomie nabijający się ze swojego poprzednika i w Half-Life 2 takimi momentami zdecydowanie jest każda wspominka o niezastąpionym łomie i docinki na temat małomówności głównego bohatera. Half-Life 2 ma również  - moim zdaniem oczywiście - bardziej wpadający w ucho soundtrack oraz dużo lepiej napisaną i ciekawszą fabułę.


Moi najukochańszy.

Właśnie z "dwójki" pochodzi najwięcej moich najlepszych doświadczeń związanych z całą serią i z grami w ogóle. Z najbardziej zapadających w pamięć etapów mogę wymienić wszystkie sekwencje z poruszaniem się jakimkolwiek pojazdem (model jazdy jest nieco "śliski", ale dawał mi mnóstwo frajdy), przedzieranie się przez Ravenholm (chyba najbardziej horrorowy element całej gry, a może i serii) oraz polowanie z mrówkolwami. Zdecydowanie to ostatnie wyjątkowo przypadło mi do gustu, ale ja po prostu lubię, gdy w grach mam możliwość skazania przeciwników na pożarcie przez moje zwierzątka. Half-Life 2 zapisze się także w moich wspomnieniach jako gra, w której musiałam odwalać niezłą manianę, by zdobyć niektóre acziwmenty. Zdobycie osiągnięcia z niedeptaniem piasku zajęło mi sporo czasu, bo systematycznie, krok po kroku przekładałam kamienie, deski, blachy i inne przedmioty, po których Gordon mógłby przeskakiwać, bawiąc się w swoistą wersję "podłoga to lawa". To także gra, w której zdobyłam acziwment za zabicie kogoś sedesem i to jest właśnie to, z czego będę dumna do grobowej deski.


Podobieństwo jest uderzające.

Przeciwników pokonywałam nie tylko porcelanowymi tronami, ale i innymi elementami otoczenia. I to jest chyba to, co przynosi mi w grach najwięcej radości i satysfakcji - moment, w którym mogę "pobawić się" środowiskiem i wykorzystywać je do własnych celów. Dlatego często używałam działka grawitacyjnego, z uśmiechem na ustach ciskając w przeciwników różnymi przedmiotami. Half-Life 2 było tą grą z serii, która prawdopodobnie najbardziej zapadnie mi w pamięć, jednak najwięcej uśmiechów wywołały chyba dwie następne części. 


Jest coś uroczego w tych suchych żartach.

Fabułę gry Half-Life 2: Episode One określiłabym słowem "urocza" albo bardziej pasującym angielskim wyrażeniem wholesome. Postać Alyx i jej relacja z głównym bohaterem to taki naturalny i ciepło napisany wątek, jak właściwie wszystkie widoczne w grze relacje między postaciami. Ich interakcje bywają podnoszące na duchy albo zwyczajnie zabawne. Z Half-Life 2: Episode One z pewnością zapamiętam właśnie tę ludzką warstwę fabuły, ale także parę konkretnych sekwencji. Jednym z najlepszych etapów gry był moment, w którym wraz z Alyx broniliśmy się przed hordami zombie, czekając na windę w kompletnych ciemnościach. Ta część, gdy oferowała graczowi sekwencje grozy, robiła to po mistrzowsku. 


Ten łom jest już kultowy.

O Half-Life 2: Episode Two mogę wypowiedzieć się w podobnym tonie, choć znajdę tu zdecydowanie więcej zapadających w pamięć sekwencji. Wyjątkowo przypadło mi do gustu spacerowanie po ślicznych, klimatycznych jaskiniach na początku gry i beztroskie deptanie każdej napotkanej larwy. To też ta część, w której już na amen zakochałam się w vortigauntach i ich błyskotliwych, choć nieco uszczypliwych uwagach wymierzonych w Gordona. Poza tym widok vortigaunta w laboratoryjnym fartuchu to jeden z najbardziej uroczych widoków na świecie. Jednym z moich ulubionych etapów jest również wyścig z Dogiem - który nawiasem mówiąc wygrałam - oraz wspólne samochodowe podróżowanie z Alyx. W pamięć zapadły mi wszystkie urocze momenty między doktorem Isaaciem a jego udomowionym headcrabem o imieniu Lamarr oraz postać doktora Magnussona - który jest archetypem postaci, która bywa szorstka i nieprzyjemna w obyciu, ale w głębi serca szczerze dba o swoich bliskich. Jednak końcówka gry mocno mnie poturbowała - i od strony gameplayu, bo wybitnie nie lubię walczyć ze striderami, i od strony fabuły, bo zakończenie gry łamie serce. 



Zakończenie epizodu drugiego uderza jeszcze mocniej, gdy pozna się całość fabuły gry Half-Life: Alyx. Najnowszej gry z serii jeszcze nie poznałam osobiście, bo set VR na razie nie znajdzie miejsca w moim budżecie, ale od czego są gameplaye na YouTubie. Kto wie, może kiedyś w przyszłości uda mi się zagrać w Half-Life: Alyx, bo wygląda genialnie. Chociaż już widzę jak dostaję zawału podczas gry, której poprzedniczki potrafiły nieźle straszyć nawet bez dostępu do wirtualnej rzeczywistości. 


Take Your Kid to Work Day

Przygoda z serią Half-Life z pewnością zapadnie mi w pamięć i cieszę się, że wreszcie mogłam zapoznać się z tymi kultowymi grami. Growych wyjadaczy pewnie nie muszę do niczego przekonywać, ale jeśli tak jak ja chcecie nadrobić parę klasyków, myślę, że warto poświecić Gordonowi Freemanowi trochę swojego czasu.