Lubię gry niezależne za to, że dużo luźniej podchodzą do medium, w którym funkcjonują. Bawią się konwencją, stawiają na historię, nie na wymyślny gameplay, potrafią czasem być bardziej doświadczeniem, abstrakcyjnym uczuciem  niż grą, burzą wirtualne zasady. Wiem, że takich gier zapewne jest na pęczki, ale ja napiszę dziś o pewnej piątce. Ich wspólnym mianownikiem jest bezpłatność oraz relatywnie krótki czas rozgrywki. Jeśli nie macie na zbyciu gotówki, ani czasu, może zainteresujecie się chociażby jednym z poniższych tytułów. Nie są to gry, o których będę pisać elaboraty (chociaż "nigdy nie mów nigdy"), dlatego zmieszczą się w jednej, ogólnej notce. 




Lwią część rozgrywki spędzamy w tytułowym pomieszczeniu, w którym przyglądamy się przeróżnym przedmiotom, związanymi z główną bohaterką oraz właścicielką owego pokoju. Każdy przedmiot wywołuje u naszej protagonistki pełną tęsknoty refleksję, a po każdej takiej interakcji pamiętnik Marie uzupełnia się o kolejny wpis. Naszym zadaniem jest wypełnienie całego jej pamiętnika i tym samym poznanie historii, stojącej za tymi dwiema bohaterkami. 

Owa historia przykuwa uwagę niemal od pierwszych minut rozgrywki, zanurzając nas w gęstym klimacie nostalgii, tajemniczości i jakiejś nieuchwytnej tęsknocie za czasami, gdy wszystko było dużo prostsze. Chociaż im więcej wydarzeń z przeszłości bohaterek poznajemy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że ich historia wcale nie była taka prosta. Jednak tak już to bywa, że najlepsze historie nie są wcale takie różowe i proste. 





Podróżujesz samochodem w środku nocy.  Zimny blask księżyca odbija się od asfaltu. Z radia płyną dźwięki starych przebojów. Wokół ciebie ani jednego żywego ducha. Ogarnia cię niemożliwe do opisania uczucie, coś pomiędzy nostalgią a egzystencjalną refleksją. 

Dokładnie taki charakterystyczny nastrój bije od gry Glitchhikers. Wsiadamy w wirtualny samochód i ruszamy bezimienną autostradą. Po drodze czekają na nas autostopowicze, którym możemy zaproponować podwózkę. Wkrótce dowiadujemy się, że nie są to tacy zwykli autostopowicze, a z początku błaha pogawędka z nimi przeradza się w pełną refleksji konwersację. A to wszystko w akompaniamencie specyficznej, ale niezwykle intrygującej muzyki. 





Mamy czerwiec, więc to idealna pora, by zagrać w Butterfly Soup. Jest to pełna błyskotliwego humoru i ciepła historia, w której główną rolę grają nastoletnie lesbijki (okej, jedna jest bi). Dziewczyny chodzą do szkoły, trenują baseball i próbują uporać się z młodzieńczymi rozterkami. 

Gra to świetnie napisana visual novel, która w uroczy sposób jak trudne, dziwne, ale często zabawne bywa dojrzewanie. Zwłaszcza jak jest się dziewczyną. Pochodzenie azjatyckiego. I nie hetero. Butterfly Soup pełne jest scen wyciskających łzy z oczu (i te wzruszenia, i te śmiechu), memów, popkulturowych nawiązań i oczywiście - baseballu. Serio, jeśli (tak jak ja) nie macie bladego pojęcia o tym amerykańskim sporcie, to ta gra będzie mówić o baseballu tak dużo i tak często, że coś na pewno zrozumiecie. A nawet jeśli nie, to przynajmniej będziecie się dobrze bawić.





Za tym wybitnie długim tytułem kryje się gra, która pozwala nam zajrzeć za kulisy... właściwie jej samej. Albo za kulisy innej gry. Nie do końca wiadomo. Jednak wiemy, że mamy zadanie to wykonania, działamy w cieniu i nie możemy tracić czasu. I nie możemy dać się pożreć tytułowemu tygrysowi.

Opis ten może być nieco pogmatwany (nawet ten od twórców niezbyt wyjaśnia sprawę), ale przejście gry zajmuje mniej więcej kwadrans, więc można bezboleśnie dać jej szansę. Zwłaszcza, że urzeka nie tylko nietuzinkową "fabułą", ale i całkiem przyjemną dla oka oprawą audiowizualną. Oraz poczuciem, że ktoś właśnie na naszych oczach zburzył jakąś tajemnicę. 





Zdecydowanie najdziwniejsza i najbardziej specyficzna gra na tej liście. Z początku niczym się nie różni od tysiąca gier z gatunku visual novel czy dating simulator - ot, randkujemy z dziewczętami, odhaczając na liście kolejne urocze, ale oklepane narracyjne motywy. Dlatego członkinie tytułowego klubu to chodzące archetypy, nakreślone tak grubą kreską, że zakrawa to o parodię. Rozgrywka polega na pisaniu wierszy, korzystając z losowych słów w taki sposób, by przypodobać się konkretnej bohaterce. Jeśli uda nam się zdobyć jej serce zgrabnymi lirykami, mamy możliwość rozwoju tej relacji.

I tyle mniej więcej można powiedzieć, by nie zdradzić powodu, dla którego Doki Doki Literature Club przełamuje konwencję swojego gatunku. Chociaż "przełamuje" to delikatne słowo. Raczej miażdży, podpala, wypruwa flaki, a po drodze dodatkowo burzy czwartą ścianę. Niech nie zwiedzie was cukierkowo - różowa otoczka gry - w czasie rozgrywki doświadczycie wielu drastycznych, przyprawiających o ciarki scen. Dlatego nie polecam gry ludziom o słabych nerwach. Ale co ja się oszukuję - pewnie znacie już niektóre zwroty akcji z memów, bo gra fascynuje Internet nie od wczoraj.