(Z początku ten post miał wylądować na Facebooku ale niech zostanie tutaj. Dla celów kronikarskich)

Stało się -  niesławna powieść erotyczna autorstwa Blanki Lipińskiej doczekała się adaptacji. Z początku film urzędował tylko na swoim rodzimym podwórku, w naszych polskich kinach, ale przyszła pandemia, kina zamknięto, a 365 dni trafiło na Netflix. I wkrótce rozgościło się tam wygodnie, wskakując do rankingu 10 najchętniej oglądanych pozycji na świecie. Można nad tym faktem ubolewać, bo to film jakości wybitnie średniej, więc niezbyt dobrze reprezentuje nasze kino na świecie. Można się cieszyć, bo ci którzy nawet nie potrafili wskazać Polski na mapie, teraz przynajmniej wiedzą, że taki kraj istnieje (i że jego mieszkanka popełniła fanfik do 50 twarzy Greya). Najlepiej jednak po prostu wzruszyć ramionami i stwierdzić, że tak - to oczywiste, że 365 dni szturmem zagarnęło uwagę widzów zza oceanu. 
Tylko dlaczego tak się stało?


Nie da się ukryć, że żyjemy w dziwnych czasach. Sukcesywnie od kilku lat streaming powoli wypiera kino czy telewizję z roli najchętniej preferowanej metody oglądania filmów, jednak ostatnio przeżywa prawdziwy boom. Z oczywistego powodu - kina zamknięte, na zewnątrz szaleje pandemia, trzeba siedzieć na tyłku w domu i filmy oglądać tylko na ekranie komputera czy telewizora. Sam film 365 dni z początku urzędował na kinowych salach, później kina zamknięto i na chwilę o nim zapomniano, po czym w końcu wylądował na Netflixie. To, że na polskim poletku zdobył szybko popularność jest całkiem zrozumiane - sam materiał źródłowy miał już spore grono fanów, a kontrowersje związane z filmem czy autorką książki tylko podbiły popularność 365 dni. Gdy produkcja trafiła na streaming zdobyła z pewnością uwagę nie tylko osób, które wyczekiwały kinowej premiery, a także tych, którzy po prostu chcieli dowiedzieć się o co tyle szumu. To, że w Polsce 365 dni obejrzy rzesza ludzi było niemal oczywiste. Ale produkcja rozwinęła skrzydła i wkrótce podbiła nie tylko polski ranking najchętniej oglądanych produkcji, ale Netflixowych ogólnie. (Trzeba tu zaznaczyć, że film nie jest produkcji Netflixa, ale za oceanem, czy ogólnie poza Polską pewnie mało kto o tym wie. Ale ranking to ranking, prawda?)

Co niby tak przyciągnęło uwagę zagranicznych widzów? 

Pierwsze co nasuwa się na myśl - seks się sprzedaje i tyle. Trylogia 50 twarzy Greya zdobyła przecież ogromną popularność, a 365 dni nie dość, że czerpie z tamtej stylistyki garściami, to dodatkowo idzie krok, a raczej cały skok dalej - pokazując sceny erotyczne jeszcze odważniej i jeszcze intensywniej. Co jest cechą kina europejskiego samego w sobie, podchodzi ono do takich scen bez przesadnej amerykańskiej pruderyjności. E.L. James musiała zzielenieć z zazdrości, gdy zobaczyła na co pozwolili sobie twórcy 365 dni (*kaszel* a raczej twórczyni, bo autorka książki miała najwięcej do powiedzenia na planie *kaszel*). Zakładam również, że zagraniczni widzowie mogli poczuć od tego filmu pewien powiew świeżości i... egzotyki? Wszak nie jest to kolejny typowy amerykański rom-com, którego akcja dzieje się w Nowym Jorku czy innym generycznym mieście za oceanem. W 365 dniach odwiedzamy i Włochy, i Polskę, ale przez większość czasu bohaterowie mówią po angielsku, więc nawet najwięksi wrogowie napisów mogą się jakoś przemęczyć. Dlatego nic dziwnego, że 365 dni jakąś szansę by w światowym rankingu zabłysnąć miało. Stety lub niestety. 

Jednak najsilniejszy argument to również argument najbardziej oczywisty - ludzie po prostu lubią czasem obejrzeć zły film. Robią to czasem ironicznie, dla beki, czasem by przekonać się o co tyle szumu, a czasem mają z tego czystą przyjemność, guilty pleasure idealne. Tak to już bywa, że największy rozgłos dostają produkcje albo wybitnie dobre, albo karykaturalnie złe, a średniaki gdzieś giną w tłumie. 365 dni  to taki film, który trafi do swojej grupy docelowej, ale też do ludzi, którzy puszczą go na imprezie i razem ze znajomymi będą wychylać kielona za każdym razem jak usłyszą "babygirl". I popularność się nakręca, wpychając tytuł na pierwsze miejsce w rankingu. 

W Internecie podniosły się głosy, że takie "wyróżnienie" to nie tylko wstyd dla samego filmu, jak i dla całego narodu polskiego w ogóle. Szczerze mówiąc... Czy ja wiem? Wiadomo dużo przyjemniej byłoby chwalić się światowym widzom takimi perełkami jak Boże Ciało czy Zimna wojna, a nie filmem, który w perfidny sposób romantyzuje syndrom sztokholmski, ale niestety, jak już mówiłam wcześniej, bardzo złe filmy dużo szybciej zdobywają popularność. Nie uznanie krytyków, czy widzów, ale właśnie popularność. Można nad tym faktem ubolewać, ale i tak niewiele to zmieni. Za to można też spojrzeć z nieco bardziej optymistycznej, choć wciąż gorzkiej  strony - przynajmniej niektórzy uświadomią sobie, że istnieje taki kraj jak Polska i jego mieszkańcy czasem robią filmy. 
Chociaż nie wiem, czy ktoś chciałby widzieć więcej takich filmów.