Gdzieś tak w połowie czerwca przygnębiająca sytuacja na świecie oraz maturalny stres dobiły mnie tak bardzo, że potrzebowałam jakiegoś popkulturowego eskapizmu. (Ja z przyszłości - to zdanie trochę się zestarzało). Jakiejś prostej, przyjemnej historii, która nie dość, że przeniesie mnie w milsze miejsce, to jeszcze pozwoli mojemu mózgowi nieco odsapnąć. Sięgnęłam więc po książki amerykańskiej pisarki Rainbow Rowell, czyli po Nie poddawaj się oraz Zbłąkanego syna. (Nawiasem mówiąc oryginalne tytuły brzmią Carry On oraz Wayward Son, więc można podejrzewać autorkę o sympatię do rockowego zespołu Kansas albo do serialu Supernatural, w którym utwór pojawiał się bardzo często. Jednak po ilości popkulturowych nawiązań występujących w tych książkach, skłaniam się ku temu drugiem). Nazwisko autorki obiło mi się o uszy i słyszałam wiele dobrego o konkretnych elementach powieści, więc postanowiłam dać tej historii szansę.
Zanim przejdę do opowiadania o tych dwóch powieściach, chcę nakreślić nieco szerszy kontekst. Główny bohater Nie poddawaj się oraz Zbłąkanego syna - Simon Snow - już wcześniej pojawiał się w twórczości Rainbow Rowell. Bowiem jedna z głównych bohaterek poprzedniej powieści amerykańskiej autorki Fangirl... pisała o nim fanfiki. Simon tym samym istnieje w naszym świecie, jak i w świecie stworzonym przez Rainbow Rowell. Ja Fangirl nie czytałam, więc Simona Snowa poznaję jako bohatera jego własnej historii, a nie z perspektywy innej fikcyjnej bohaterki. Uff, chyba wyjaśniłam wszystko, co chciałam.
W tym akapicie ocenię obie powieści bezspojlerowo, ponieważ są elementy fabuły, które chciałabym głębiej przeanalizować, a nie zrobię tego bez zdradzania całkiem istotnych dla historii wątków. (Dam znać, gdy przejdę do spojlerów).
Pierwsza powieść, czyli Nie poddawaj się opowiada historię Simona Snowa - nastoletniego czarodzieja, który po wakacjach wraca na ostatni rok do szkoły magicznej Watford. Simon, mimo że uczniem jest raczej średnim, zewsząd jest ciągle traktowany jako niezwykły wybraniec, który pewnego dnia uwolni świat czarodziejów od Szarobura - niebezpiecznej, magicznej istoty wysysającej ze świata magiczną energię i tym samym wprowadzającej szaroburą atmosferę. Simon wychował się w różnych domach dziecka, aż pewnego dnia przybył do niego Mag - obecny dyrektor czarodziejskiej szkoły - i uświadomił go o jego nadprzyrodzonych zdolnościach. A te są naprawdę potężne, bowiem Simon w chwilach wielkiego emocjonalnego wzburzenia wybucha niczym mała czarodziejska bomba. Nastoletni czarodziej zaprzyjaźnił się w szkole z Penelope - bardzo ambitną, bardzo zdolną i nieco zbyt wścibską czarownicą z inteligenckiej rodziny. Ze swoim szkolnym współlokatorem Bazem Simon ma na pieńku, poza tym podejrzewa go o bycie wampirem (co jednak nie przeszkadza mu w stwierdzeniu, że Baz jest zabójczo przystojny). Dodatkowo Simon randkuje z Agathą, ale często zastanawia się, czy jest co związek stworzony z prawdziwego porywu serca, czy może po prostu z "przyzwyczajenia". Jednak wszystkie takie rozterki blakną w obliczu ciągłego niebezpieczeństwa, w którym znajduje się Simon oraz ciążącego nad nim brzemienia Wybrańca.
Nie da się ukryć, że ta fabuła bardzo przypomina inną, popularną historię o młodym czarodzieju, prawda? Ale o podobieństwach do Harry'ego Pottera pomówię później. Z kolei w drugiej części główni bohaterowie wyruszają na podróż po Stanach Zjednoczonych, odkrywając kolejne zakamarki magicznego świata. Teraz chcę się skupić na Nie poddawaj się (oraz częściowo na Zbłąkanym synu) jako na autonomicznej historii. Wciąż bezspojlerowo.
Pod względem czysto technicznym z przykrością stwierdzam, że te powieści literacko stoją na dosyć niskim poziomie. Ot, są to książki napisane prostym jak budowa cepa językiem, raczej ubogim w metafory czy inne językowe ozdobniki. Dodatkowo narracja jest prowadzona pierwszoosobowo i przeplata różne punkty widzenia bohaterów, jednak tak bardzo brakuje w niej jakiejś stylizacji, że często musiałam w połowie rozdziału sprawdzać z czyim punktem widzenia mam teraz do czynienia, bo nie potrafiłam wywnioskować tego z samego tekstu. Skłamałabym, jednak gdybym powiedziała, że warsztatowy poziom tej historii mnie jakoś uwierał. Ani trochę, bowiem podchodząc do tej serii poprzeczkę co do literackiego kunsztu, zawiesiłam tak nisko, że można by było się o nią potknąć i wybić przednie zęby. Nigdy od Nie poddawaj się czy od Zbłąkanego syna wiele nie wymagałam. Jedyne czego oczekiwałam to lekkiej, przyjemnej lektury, z ciekawymi bohaterami, nietuzinkowym podejściem do magii i nieheteronormatywnym romansem na pierwszym planie. I właśnie to dostałam, a moje wszelkie głębsze przemyślenia bynajmniej nie wynikają z wybitności warstwy literackiej powieści Rainbow Rowell. Dużo bardziej zainteresował mnie sposób, w jaki działa magia w świecie Simona Snowa. Osoby czarujące nie muszą uczyć się na pamięć skomplikowanych, zapożyczonych z łaciny formułek, ponieważ zaklęcia są rzucane przy użyciu najzwyklejszych powiedzeń, przysłów czy nawet popularnych piosenek. Wychodzi się z założenia, że słowa tym większą mają moc, im częściej w danym regionie są wypowiadane przez osoby niemagiczne. Dlatego w Zbłąkanym synu, gdy bohaterowie podróżowali po Ameryce zdali sobie sprawę, że ich angielskie idiomy kompletnie się tam nie sprawdzają. Poza tym czarodzieje mają całkiem dobry stosunek do "normalnych" - co prawda się przed nimi ukrywają, ale przynajmniej nie patrzą na nich z pogardą czy wyższością. W ogóle to budowy świata mam stosunkowo mało uwag, bo uniwersum stworzone przez Rainbow Rowell na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem spójne i różnorodne. Na plus oczywiście wychodzi obecność wampirów, bo jak powszechnie wiadomo, wampiry dodają pikanterii nawet najprzeciętniejszym historiom. A do takich bynajmniej nie należy historia Simona, mimo że i ona czasem potyka się na wyboistych tropach literatury młodzieżowej.
Właściwie to tyle, ile mogę powiedzieć o tych powieściach, stąpając jak na paluszkach, by ominąć spoilery.
SPOILERY DO "NIE PODDAWAJ SIĘ" I "ZBŁĄKANEGO SYNA"
Jak już wspominałam wcześniej Nie poddawaj się w wielu aspektach przypomina historię znaną z książek o Harrym Potterze. Z początku starałam się to ignorować i oceniać powieść w oderwaniu od tego, ale podobieństwa za bardzo rzucały mi się w oczy. Zauważyłam jednak, że autorka odwraca najbardziej charakterystyczne tropy, tym samym pisząc lepszą wersje Harrego Pottera, jak i jego parodię. Pierwsze podobieństwo, jakie widzimy to oczywiście postacie i relacje między nimi. Nasz główny bohater to wybraniec, który wychowywał się bez biologicznych rodziców? Klasyczny trop. Jego najlepsza przyjaciółka to ambitna i oczytana dziewczyna? Też nic nowego. Dodatkowo protagonista ma konflikt z bogatym, mrocznym chłopakiem, przyjaźni się z czarownicą, która na terenie szkoły zajmuje się zwierzętami, a dyrektor szkoły ma go w swojej opiece. Poza tym, z całym szacunkiem do postaci Ginny, ale dziewczyna głównego bohatera randkuje z nim trochę bez większego powodu, co zauważa sam Simon. Podobieństwa do Harry'ego Pottera mnożyły się jak grzyby po deszczu i im dalej brnęłam w historię, tym bardziej byłam przekonana, że są nieprzypadkowe. Rainbow Rowell wzięła te wszystkie tropy, obróciła je parę razy z każdej strony i wytknęła ich wady.
Zacznijmy może od postaci. Większość z nich to chodzące archetypy - znane nie tylko z Harry'ego Pottera, ale literatury ogólnie. Jak już ustaliliśmy Simon to podręcznikowy przykład wybrańca, bohatera wyjątkowego, na którego barkach spoczywa wielka odpowiedzialność. Oczywiście, mimo że posiada potężne moce, radzi sobie z nimi raczej średnio, a jego największą wadą jest zbytna impulsywność. Chłopak zdaje sobie sprawę, że nie jest idealnym kandydatem na ratowanie świata, ale Mag mu nie odpuszcza. Dyrektor magicznej szkoły nie spuszcza Simona z oka i robi niemal wszystko, by dopełniło się jego przeznaczenie. Z początku jego zachowanie jest nieco podejrzane - Mag zdaje się nie dbać zupełnie o młodego czarodzieja jak o człowieka, a jak o fragment wielkiej kosmicznej układanki. Oczywiście mój mózg od razu zaczął porównywać Maga do Dumbledore'a i zdałam sobie sprawę, że ten pierwszy po prostu został obdarty z pozorów. Czytając siedmioksiąg J.K. Rowling można dojść do wniosku, że dyrektor zdaje się mało odpowiedzialnie podchodzić do bezpieczeństwa uczniów, pozwalając im szlajać się w niebezpiecznych miejscach i ukrywając przed nimi różne informacje. Nigdy jednak nie został z tych przewinień rozliczony i do samego końca był portretowany jako postać krystaliczne dobra. W Nie poddawaj się Mag okazuje się zapatrzonym w swój cel fanatykiem, a jego ojcowska postawa wobec Simona była dosyć egoistyczna, wszak spłodził go, bo święcie wierzył, że będzie wybrańcem, który "naprawi" czarodziejski świat. Proza Rainbow Rowell może nie jest wybitna, ale akurat tutaj autorka przedstawiła tę niecodzienną i dosyć toksyczną relację w realistyczny sposób.
Wróćmy do naszego protagonisty. Jak już zostało wspomniane Simon Snow to wręcz podręcznikowy przykład wybrańca. Jednak posiada on cechy, które ten archetyp postaci trochę modyfikują. To, że nie jest jakiś wybitny, mimo że wszyscy przypisują mu ogromną moc, to nic nowego w popkulturze. Fakt, że nie do końca potrafi kontrolować swoje moce, jest również znanym motywem. Jednak cały watek jego walki z antagonistą sprawia został poprowadzony w całkiem innowacyjny sposób. Gwoli wyjaśnienia - Szarobur jest jakby przeciwieństwem Simona. Gdy Simon wybucha potężną dawką magii, Szarobur "wysysa" tę energię z powietrza, tworząc na mapie puste plamy, miejsca, w których czarodzieje nie są w stanie korzystać z zaklęć. Ci dwaj są więc jak wzajemnie dopełniające się siły, nieustannie walczące o dominację. Szarobur nawet przypomina z wyglądu młodszego Simona, a raczej jego rozmytą, mroczną wersję. Dlatego zwrot akcji, którego doświadczymy, gdzieś w połowie historii, jest jednocześnie zaskakujący i całkiem... logiczny. Okazuje się bowiem, że tą potworną siłą, wysysającą magię z powietrza jest nikt inny jak... sam Simon. Wybuchając, używając magii ze swojego otoczenia, tworząc właśnie te puste miejsca na mapie. Ta informacja kompletnie zbija z tropu naszego protagonistę i zmusza go do zmiany taktyki. W końcu poświęca własną magię, by uratować świat, zrywając z magicznym światem, a jedyną pamiątką jaka mu pozostaje, są skrzydła i ogon, które wyhodował gdzieś po drodze. Nie jest to zakończenie, którego spodziewałabym się po tego typu historii. Simon wyłamał się z ram "typowego" genialnego wybrańca, co więcej - poświęcił to, co sprawiało, że był wyjątkowy. Praktycznie pół życia spędził szkoląc swoją magię, ale koniec końców, by uratować świat musiał się jej pozbyć. co mogło wpędzić Simona w ogromne poczucie pustki - większe niż białe plamy magii, które tworzył. Jest to dosyć nietuzinkowe zakończenie, może nie bardzo przygnębiające, ale na pewno zmuszające bohaterów do przewartościowania niektórych kwestii. Autorka tutaj nie tylko odwróciła pewien schemat, ale również namieszała w życiu swoich własnych bohaterów. Tak gwałtowna zmiana statusu quo nie jest zbyt często spotykana w powieściach z tego gatunku. Właśnie jedną z największych zalet Nie poddawaj się jest ten nietuzinkowy protagonista.
Z kolei relacje Simona Snowa z innymi bohaterami można zamknąć w dobrze znanych schematach.
Simon przyjaźni się z Ebb - pasterką kóz, która mieszka na terenie magicznej szkoły. Jest to dosyć ciekawa kobieta, bo mimo jej potężnej mocy zamiast rozwijać swoje magiczne zdolności, woli ona w spokoju zajmować się zwierzętami. Ekscentryczna, nieco oderwana od rzeczywistości jest jedyną osobą, przy której Simon czuje się w szkole bezpiecznie. Może dlatego, że Ebb stoi gdzieś obok - niby pracuje w szkole, ale jednak trzyma się od magii i wielkich walk z daleka. Simon, który nosi na barkach ogromną odpowiedzialność związaną ze swoim przeznaczeniem, przy tej nonszalanckiej pasterce może zaznać nieco eskapizmu. Mam wrażenie, że co drugi protagonista musi mieć takiego przyjaciela, bo inaczej by postradał zmysły. To co wyróżnia Ebb na tle tych innych tego typu postaci jest zdecydowanie jej potęga - i nie tylko ta magiczna. Oprócz sporej mocy magicznej dysponuje również tajemnicami i kontaktami, które w pewnym momencie przydały się Simonowi w rozwiązaniu pewnej intrygi. Ebb nie jest sprowadzona jedynie do wesołego dodatku, a jest postacią, która pod maską beztroski ukrywa mroczne sekrety.
Jak już wspominałam jego relacja z Magiem jest... specyficzna. Łagodnie mówiąc. Ciężko stwierdzić czy czarodziej jest dla Simona ojcem czy mentorem. Albo tym i tym jednocześnie. Albo chce być ale wychodzi mu marnie. Mag czyha w cieniu, kontrolując każdy ruch i zawsze trzyma rękę na pulsie. Pragnie pozować na mistrza, ale od samego początku widać, że "coś jest z nim nie tak". Ten wewnętrzny niepokój, który odczuwa czytelnik przy niektórych wspomnieniach Maga nie jest bezpodstawny. Podczas lektury przeszło mi przez myśl, że Mag jest tym, kim byłby Dumbledore, gdyby został rozliczony ze wszystkich swoich szemranych działań. Mag to zafiksowany na punkcie mitycznego przeznaczenia maniak, który zrobi wszystko, by dopełnił się wielki plan. Wydaje się, że nie traktuje Simona jak człowieka, a jak narzędzie w jego misternym planie. Wysyłał go do walki już w dzieciństwie, kontrolował część jego życia i nieustannie nie spuszczał z niego oka. W pewnym momencie dowiadujemy się, że Simon jest jego synem (!), którego spłodził z partnerką głównie po to, by mogło dopełnić się przeznaczenie. Autorka zmiotła archetyp genialnego mentora z siłą kalifornijskiego huraganu, trzeba jej to przyznać.
Wspominałam, że Simon ma skrzydła? |
Najlepsza przyjaciółka Simona, czyli Penelope Bunce jest chodzącym archetypem najlepszej przyjaciółki protagonisty. Niemal chorobliwa ambitna uczennica, nieco pyskata osoba, wspierająca, ale nie dająca sobie wejść na głowę przyjaciółka, przykładna córka i tak dalej i tak dalej. Nic nowego, widzieliśmy to nie raz. Na szczęście Rainbow Rowell wyposażyła Penny w parę cech, które pozwoliły jej odróżnić się od tysiąca tego typu postaci. Doceniam fakt, że jest ona nieco pulchniejszą dziewczyną i jej waga praktycznie nigdy nie jest wspominana w negatywny sposób, a bohaterka nosi spódniczki i zakolanówki z pewnością siebie godną światowej sławy modelki. Dzięki magii eksperymentuje z włosami, farbując swoje długie loki na różne kolory, z fioletowym na czele. Poza tym Penny jest w połowie Hinduską , co odróżnia ją od tłumu bladych jak ściana niewiast z powieści fantasy i mam wrażenie, że jest pewnym pocieszeniem od autorki dla tych, których zmartwiła ta cała afera z obsadzeniem w roli Hermiony niebiałej aktorki. Ale to może tylko moje daleko idące przypuszczenia, nieważne. Ciekawy jest sposób w jaki autorka wywróciła trop ambitnej przyjaciółki do góry nogami. W pewnym momencie Penny orientuje się, że jej protekcjonalność i gadulstwo negatywnie wpływa na relacje z innymi ludźmi.
Dziewczyną naszego protagonisty jest Agatha i ten związek jest... Delikatnie mówiąc specyficzny. Uprzedzając - nie ma w nim przemocy czy toksyczności, nie o to mi chodzi. Po prostu bohaterowie randkują ze sobą trochę z przyzwyczajenia? Przypadku? Zaczęli ze sobą chodzić w szczenięcych latach i mimo że dorośli oraz zmienili podejście do życia, to żadne z nich nie chce zerwać i zacząć nowy rozdział. Oczywiście w pewnym momencie się rozstaną, ale na razie skupmy się na samej Agacie. Jest to postać tak bardzo oddalona od schematu epickiej heroiny jak tylko może. Nie chce być bohaterką, dramatycznie się poświęcać czy walczyć w wielkich bitwach. Ba - nawet nie chce mieć nic wspólnego z magią. Po skończeniu szkoły podąża własnymi drogami, odcinając się od fantastycznego świata i zgłębiając ten bardziej przyziemny. To sprawia, że Agatha ucieka od zamknięcia jej w ramach archetypu "(byłej) partnerki głównego bohatera", a staje się interesującą, niezależną postacią.
Simonowi nie wyszło z Agathą, ale autorka zaplanowała dla niego inny, zupełnie odmienny romans. Zacznijmy od tego, że jego nowy obiekt uczuć nie jest kobietą. Wspomnijmy też, że mieszkał z nim w jednym pokoju przez większość edukacji (Oh, my God. They were roomates!) i twierdzi, że jest jego największym wrogiem. Tyrannusa Basiltona Grimma-Pitcha, czyli Baza, poznajemy jako mrocznego i tajemniczego nastolatka z bogatej rodziny. Simon podejrzewa go o bycie wampirem, Penelope rywalizuje z nim na szkolnym poletku, a Agatha po cichu coś z nim knuje. Z początku nie wygląda on na pozytywną postać i sam Simon jest święcie przekonany, że Baz jest jego śmiertelnym wrogiem, który skręci mu kark przy najbliższej okazji. Gwoli wyjaśnienia - tych okazji nie było wcale dużo, bo mimo że bohaterowie mieszkali razem, to zaklęcie rzucane na dormitoria zakazywały wyrządzania krzywdy swoim współlokatorom. I tak Simon i Baz żyli pod jednym dachem przez kilka lat, rzucając ukradkowe spojrzenia i będąc stuprocentowo przekonani, że ten drugi jest zmuszony do bycia wrogiem drugiego i już nic tego nie zmieni.
Jednak z biegiem historii dowiadujemy się o Bazie coraz więcej i tak chłodna, doprawiona sarkazmem maska nieco się osuwa. Jest to chłopak z wpływowej rodziny, która nieustannie narzuca mu presję i trzyma go w złotej klatce. Bohater raz nawet sam wspomina, że jego ojciec bardziej akceptuje go jako wampira niż jako geja. Baz to ten archetyp postaci, która pod agresją i sarkazmem ukrywa swoje słabości. Nic nowego, ale fakt, że Baz nie jest ani hetero, ani nawet do końca człowiekiem dodaje temu tropowi trochę innego wymiaru. Jako wampir musi mierzyć się z typowo fizjologicznymi problemami - poluje na wiewiórki i inne zwierzęta by nie oszaleć, nigdy nie je w publice, by nie pokazywać swoich kłów (co skojarzyło mi się z osobami z zaburzeniami odżywiania, które również nie chcą jeść przy innych, ale to tylko moja wyolbrzymiona interpretacja), poza tym jest blady jak ściana, co ciężko przeoczyć. Jako gej czuje na sobie ciężar społecznej presji, oczekiwań własnej rodziny, którym nie będzie w stanie sprostać. Poza tym od paru dobrych lat podkochuje się w Simonie, co oczywiście nie poprawia sytuacji.
Romans Simona i Baza to niemal podręcznikowy przykład, znanego głównie z fanfików, tropu enemies to lovers - bohaterowie, którzy z początku pałali do siebie nienawiścią, koniec końców lądują sobie w ramionach. Chociaż w ich przypadku niezupełnie są enemies, a raczej oboje (niesłusznie) przez kilka lat byli przekonani, że są wrogami, chociaż w gruncie rzeczy wystarczyło pogadać i wyjaśnić sobie parę rzeczy. Żaden z nich nigdy nie chciał skrzywdzić drugiego, za to oboje byli przekonani, że właśnie tego oczekuje od nich przeznaczenie. Kiedy już wyjaśnili sobie wszystko, okazało się, że tak naprawdę zawsze byli po jednej stronie. Co nie oznacza, że nagle przestali się przekomarzać - co to, to nie! Wątek romantyczny w Nie poddawaj się jest uroczy, nietuzinkowy i godny uwagi choćby dlatego, że nie mamy do czynienia jak zawsze z parą protagonista + tokenowa postać żeńska, a protagonista + wampir-czarodziej, współlokator i były "wróg". Niestety boli mnie jedna sprawa związana z tym wątkiem. Fabuła nigdy nie określa orientacji Simona - sporo wskazuje na to, że może być biseksualny, ale nigdy, absolutnie nigdy nie jest to powiedziane wprost. Z jednej strony rozumiem tę decyzję, autorka pewnie wolała, by jej bohater nie wpadał w konkretne szufladki albo chciała w ten sposób pokazać mętlik, jaki zapanował w głowie Simona. Ale z drugiej strony biseksualnych mężczyzn w popkulturze jest tyle co kot napłakał i powieści Rainbow Rowell trochę zmarnowały potencjał, by dołożyć cegiełkę do reprezentacji tej konkretnej mniejszości.
Za to w jej powieściach bardzo podoba mi się warstwa światotwórcza. W opisach działania magicznej szkoły autorka wyśmiewa chyba każde fabularne potknięcie, które popełniła J. K. Rowling na tym polu. Podobnie jak w cyklu o Harrym Potterze, chłopcy nie mają dostępu do dormitoriów dziewczyn i na odwrót, jednak oczywiście nasi bohaterowie nie przestrzegają wszystkich zasad. Penny wykorzystując swoje znajomości i magiczne zdolności, nieustannie odwiedza Simona i Baza w ich pokoju i mimo że za każdym razem wisi nad nią ryzyko przyłapania, to i tak dokonuje tej sztuki z wielką beztroską. Myślę, że ciekawie to przedstawiło, że zasady szkoły mówią swoje, a uczniowie robią i tak co chcą, nie zależnie od tego czy uczą się w Hogwarcie czy w częstochowskim ogólniaku. Rowell wzięła również na warsztat kwestię, z której czasem żartują sobie fani Harry'ego Pottera, czyli małżeństwa ze szkoły średniej. W pewnym momencie Penny rzuca żartobliwie, że ci którzy nie poznali swojej drugiej połówki na tym etapie życia po trzydziestce muszą chodzić na spotkania dla magicznych singli. Jednak i tak czarodzieje z tego uniwersum są w lepszej sytuacji niż ci z Hogwartu, bo edukacja nie kończy się jedynie na Watford. Czarodzieje i czarownice mają szkolić się dalej w szkołach wyższych (i tam szukać przyszłego małżonka, jeśli chcą). Uniwersytety to coś, czego zdecydowanie brakowało mi w świecie Harry'ego Pottera, gdyż ich fakt robił ze szkolnej kariery bohaterów etap definiujący resztę ich życia. A chyba większość z nas wie, że to co działo się w średniej nie zawsze zmieniło nasze życie o sto osiemdziesiąt stopni. To po prostu jeden z etapów życiowej wędrówki i nie powinien być najważniejszy ani w prawdziwym świecie, ani w fikcyjnej narracji.
Również bardzo podoba mi się w tym uniwersum sposób, w jaki działa magia. Najważniejszym założeniem jest to, że słowa mają moc. Dosłownie. Czarodzieje nie muszą uczyć się wymyślnych zaklęć, zaczerpniętych z łaciny - po prostu używają oni wszelkich przysłów, powiedzonek i idiomów. Co więcej, ta moc jest zależna od niemagicznych ludzi, bowiem im więcej używają oni konkretnych fraz, tym mocniejsze jest zaklęcie. Ma to oczywiście swoje wady i zalety. Bohaterowie po przybyciu do Stanów zdają sobie sprawę, że ich brytyjskie uroki są bezużyteczne, ponieważ zbyt mało osób korzysta z nich na co dzień. Ba, w bardzo opustoszałych miejscach magia nie działa wcale, tworząc puste, pozbawione mocy plamy na mapie. Jednak tam, gdzie ludzi nie brakuje czarujący mają ogromne pole do popisu. W pewnym momencie jeden z bohaterów używa jako zaklęcia piosenki Bohemian Rhapsody. Bo może.
Ciekawy jest również stosunek "zwykłych" ludzi do magii. Czasem nadprzyrodzone zjawiska dzieją się na ich oczach, ale i tak zaczynają je racjonalizować. W powieści Zbłąkany syn trójka głównych bohaterów używa bojowych zaklęć podczas Renesansowego Jarmarku i okoliczni mugole (tutaj zwani Normalsami) zamiast wpadać w panikę, zaczynają nagrywać filmiki i wychwalać realistyczne stroje i efekty specjalne. Oczywiście nie wszyscy w ten sposób tłumaczą sobie nadprzyrodzone zjawiska. W Ameryce Simon, Penny i Baz spotykają Sheparda, który śledzi i "bada" niewyjaśnione sytuacje od lat. Jest nieco dziwakiem, to typ, który kumpluje się z rzekami i myje w oceanie, więc do głównej trójki pasuje idealnie, mimo braku magicznych zdolności.
Poza tym Zbłąkany syn to całkiem dobra powieść drogi, w której do bólu brytyjscy bohaterowie muszą się zderzyć z amerykańską kulturą i amerykańskimi absurdami. Podczas lektury odczuwałam jakieś nieopisane uczucie nostalgii, jakbym sama chciała wsiąść do samochodu i przejechać kilkanaście stanów. Druga powieść jest zdecydowanie krótsza, ale przez to, że bohaterowie lwią część spędzają na podróży, jest w niektórych aspektach nawet ciekawsza niż Nie poddawaj się. Z pewnością dostarcza więcej informacji na temat działania świata przedstawionego.
Najbardziej jednak podoba mi się ogólny stosunek osób magicznych do tych "zwykłych". Te dwie grupy praktycznie żyją w niewidzialnej symbiozie - zwykli wymyślają nowe słowa i frazy, których czarodzieje używają do rzucania zaklęć, a magiczni chronią tych nieczarujących przed nadprzyrodzonymi niebezpieczeństwami. To zupełne przeciwieństwo tej wyniosłości i wręcz pogardy, którą żywili czarodzieje do mugoli w cyklu J. K. Rowling. Tam podchodziło to prawie pod jakiś rasizm - tu mamy wzajemny szacunek.
Powieści autorstwa Rainbow Rowell może nie są wybitną literaturą, ale jednak czuć w nich jakiś powiew świeżości. Są to lekkie, dowcipne historie, odwracające utarte tropy i pokazujące, że nawet najbardziej oklepane historie można opowiedzieć w nietuzinkowy sposób. I mają wampiry, a jak wiadomo każda fabuła automatycznie robi się lepsza jeśli są w niej wampiry.
PS. Trzecia część z serii ukaże się w lipcu 2021 roku pod tytułem Any Way the Wind Blows. Czekam z niecierpliwością.
0 Komentarze