Tej jesieni udało mi się nadrobić parę filmów, które zawsze chciałam zobaczyć, ale jakoś nie miałam okazji. 

Pierwszym z takich seansów był Booksmart, który w polskiej dystrybucji otrzymał zupełnie niepasujący tytuł Szkoła melanżu. Głównymi bohaterkami są dwie przyjaciółki, które większość swojego nastoletniego życia spędziły na nauce i przygotowaniach do college'u. Wielkimi krokami zbliża się koniec roku szkolnego, więc dziewczyny postanawiają raz w życiu zaszaleć. Okazuje się, że dotarcie na imprezę nie jest takie proste. Dodatkowo bohaterki zdają sobie sprawę, że ich koledzy z klasy, którzy prowadzili bardziej rozrywkowe życie i tak dostali się na prestiżowe uczelnie. Dociera do nich wtedy, że życie wcale nie jest czarno-białe i nie trzeba skupiać się na tylko jednym jego aspekcie. Bohaterki w czasie imprezy dowiadują się czegoś o sobie i swoich rówieśnikach, zdobywają się na odwagę by zagadać do chłopaka (albo dziewczyny), który im się podoba i wchodzą w kolejny etap życia nieco odmienione. Z wierzchu wygląda Booksmart wygląda jak przeciętna komedia młodzieżowa, ale potrafi zaskoczyć nietuzinkowymi rozwiązaniami. Wspomnę jeszcze, że film jest dziełem kobiety - za reżyserię odpowiada Olivia Wilde.  

Bardzo się cieszę, że udało mi się także nadrobić świetne Na noże (Knives Out). Okazało się, że każdy, kto wychwalał ten film pod niebiosa ani trochę nie przesadzał. Intryga ma tutaj tyle zawiłości i zakrętów, a i tak nic nie wydaje się nielogiczne czy wymuszone. Wszystkie strzelby Czechowa wypalają, każda najmniejsza scena ma swoje znaczenie. Poza tym ta lista jest pełna estetycznie przyjemnych produkcji i Knives Out również do nich należy. Gorąco polecam i czekam na drugą część.

Udało mi się też obejrzeć Ślicznotki (The Hustlers) wyreżyserowane przez amerykańską twórczynię Lorene Scafarię. Sama fabuła została zainspirowana pewnym artykułem z New York Magazine, mówiącym o pracownicach jednego z modniejszych nowojorskich klubów go-go, które straciły wszystkie oszczędności w krachu finansowym 2008 roku. Film jest świetną mieszanką komedii, obyczajówki i poniekąd kryminału. Wizualnie prezentuje się przepięknie, a mimo że to dosłownie historia o striptizerkach, nie odczułam żeby bohaterki zostały zbyt przeseksualizowane. Być może to właśnie zasługa kobiety za sterami kamery. Ścieżka dźwiękowa pełna hitów z początku tego stulecia idealnie wpasowuje się w pełen przepychu, ale i trochę kiczu, klimat filmu. Dodatkowo między bohaterkami czuć chemię i aż miło ogląda się ich interakcje na ekranie. 

Z ciekawości obejrzałam też filmową adaptację gry Silent Hill. Mówię tutaj o filmie Silent Hill: Apokalipsa z 2012 roku. Nie trudno się domyślić, że nie jest to wybitne dzieło kinematografii. Jednak można dobrze się na nim bawić jeśli podejdziecie do seansu z dystansem. Szczerze mówiąc mnie sceny pełne potworów i krwi bardziej bawiły niż straszyły. Ale to może przez to, że oglądałam film przeziębiona. Ze zmęczenia człowieka po prostu śmieszą dziwne rzeczy. Zobaczyłam jednak na ekranie kultową mgłę oraz jednego z moich ulubionych potworów w popkulturze, czyli Piramidogłowego i spędziłam czas niezbyt przemęczając mózgownicę, więc seans oceniam na plus.

Moim pierwszym jesiennym seansem kinowym był chyba Venom 2: Carnage. Od razu mówię, że poszłam na ten film z jednym konkretnym podejściem - chce zobaczyć relację Eddiego i Symbionta. Tyle mi wystarczy. Mogłabym całe dwie godziny oglądać ich wspólne gotowanie, kłótnie i przeprosiny i bawiłabym się tak samo dobrze. Oczywiście nie jest to film idealny i daleko mu do pełnych idealnie wyreżyserowanej akcji superbohaterskich hitów, ale przynajmniej jest jakiś. Nietuzinkowy, nie trzymający się kurczowo sprawdzonych schematów. I zdecydowanie lepszy niż pierwsza część. Ot, poszłam z nadzieją na fanfika na dużym ekranie i się nie zawiodłam.

Filmem, który naprawdę zyskuje więcej oglądany na dużym ekranie, jest zdecydowanie Diuna. Pod względem audiowizualnym jest to produkcja dopięta na ostatni guzik - niektóre kadry można by sobie powiesić na ścianie, a muzyka Hansa Zimmera jest dokładnie tak wzniosła jak chyba każdy się spodziewał. Jednak osobiście uważam Diunę za film nieco pozbawiony emocji. (Być może wynika to z faktu, że nie znam materiału źródłowego, ale tak czy siak adaptacja powinna stać na własnych nogach). Ekspozycja wydała mi się nierówna - czasem historia wolała coś pokazać i nie tłumaczyć, ufając widzom, a czasem łopatologicznie wyjaśniała niektóre kwestie. Odnoszę wrażenie, że ta historia sprawdziłaby się dużo lepiej w formie serialu, w którym byłby czas i na przedstawienie świata, i na zarysowanie bohaterów. Podobno kolejne części filmu są w planach, co niestety bardzo widać - produkcję ogląda się jak wyjątkowo długi prolog. Jednak jestem dobrej myśli, bo mimo wszystkich wad, widać w tym filmie czystą pasję, której pewnie nie braknie też sequelom.

Ponadto udało mi się wreszcie skończyć lekturę Gry o Tron autorstwa oczywiście George'a R.R. Martina. Trochę mi to zajęło, bo to całkiem potężna pozycja. Jest jednak napisana zaskakująco prostym językiem. Przynajmniej w moim odczuciu. Ale mnie trochę wypaczyła lektura Władcy Pierścieni w wieku 12 lat. Od tej pory gdy sięgam po fantastykę, jestem mentalnie przygotowana na długie, epickie opisy walk, miejsc i postaci, pełne nietypowych, czasem przestarzałych wyrażeń. I oczywiście często moje przypuszczenia są mylne. Dlatego jeśli nie przepadacie za zbyt dużą ilością archaizmów, to śmiało możecie sięgnąć po Grę o Tron. Pod względem warsztatowym raczej nie mam nic do zarzucenia tej powieści. Jedynie czasem mierziło mnie podejście do postaci kobiecych. Takie nieprzyjemne fragmenty na szczęście nie zdarzały się nagminnie, ale po prostu nie czuję się komfortowo czytając dokładne opisy ciał czternastoletnich dziewczynek. I jakoś mnie nie przekonuje argument "ah to wzorowane na średniowieczu, wtedy były inne czasy", a uwierzcie - nie jestem specjalnie pruderyjna. Całościowo oceniam jednak powieść całkiem pozytywnie.

(Tu wstawiłabym estetyczne zdjęcie książki, ale oddałam ją już do biblioteki. Pamiętajcie - biblioteki są super.)

Na koniec wspomnę jeszcze o pewnej animacji od znanego twórcy o imieniu Genndy Tarkovsky. Mianowicie mówię o Gwiezdnych wojnach: Wojnach klonów z 2003 roku (tak, tych animowanych głównie w 2D). Nie jest to długa produkcja, bo seans wszystkich odcinków zajął mi jakieś dwie godziny. Czas minął mi jeszcze szybciej, bo tutaj ciągle coś się dzieje i trudno się znudzić. Zwłaszcza przypadnie do gustu fanom postaci Generała Grieviousa. A przynajmniej ja bawiłam się najlepiej, gdy ten był na ekranie. Poza tym całość wygląda naprawdę świetnie i ma nietuzinkowy styl artystyczny, więc warto zobaczyć chociażby dla doznań estetycznych.