Na film Bullet Train trafiłam trochę przypadkiem. Ot, tam wyskoczył mi klip z filmu, tu jakiś GIF. W końcu z nudy usiadłam do seansu w domowym zaciszu. I ta historia momentalnie mnie kupiła.
Fabuła jest banalnie prosta. Na pokład superszybkiego japońskiego pociągu wsiada kilku płatnych zabójców. Mają oni różne cele i motywacje, ale wkrótce okazuje się, że są ze sobą w jakiś sposób powiązani. Historii przyglądamy się z perspektywy zabójcy o pseudonimie Biedronka (w tej roli Brad Pitt), który znany jest z tego, że nie używa broni palnej oraz ma okropnego pecha. Jego z pozoru proste zadanie komplikuje się i mężczyzna zostaje wciągnięty w większą intrygę. Głównym intrygantem, a raczej intrygantką jest tajemnicza młoda kobieta posługująca się pseudonimem Książę.
Bullet Train to zwykłe filmowe mordobicie, ale ze sporą domieszką komedii i luzu. Fakt, że lwia część akcji dzieje się w pociągu stworzył wiele kreatywnych scen akcji. Bohaterowie nie wezmą udziału w strzelaninie, raczej spuszczą sobie łomot w małej pociągowej łazience albo w wagonie restauracyjnym. A sam pociąg zatrzymuje się na każdej stacji jedynie na minutę. To zdecydowanie dodawało napięcia i przyśpieszało fabułę.
Ten film chyba jednak najlepiej obejrzeć dla jego bohaterów. W szczególności dla relacji pomiędzy Cytryną a Mandarynką - dwójką angielskich zabójców. Nie dziwię się, że fani filmu domagają się spin-offu z tą dwójką, bo ten duet kradnie show za każdym razem kiedy pojawi się na ekranie. To w głównej mierze zasługa chemii pomiędzy aktorami.
Dodatkowo to wszystko okraszone jest ciekawym soundtrackiem. Wśród angielskich utworów znalazły się japońskie covery takich hitów jak Stayin Alive czy Holding Out for a Hero. Zwłaszcza ta druga piosenka brzmi świetnie po japońsku. Poza tym Bullet Train jest po prostu pięknie nakręcony. Najlepiej chyba wyglądają sceny nakręcone w oświetlonym niebieskimi i różowymi światłami wagonie.
Niestety film nie jest wolny od oklepanych i nieco mało progresywnych tropów. Wśród głównej obsady mamy zawrotną liczbę trzech żeńskich bohaterek, z czego jedna przez większość historii jest tylko głosem w telefonie, inna ma kilka minut czasu ekranowego, a płeć trzeciej była jedną ze zmian wobec materiału źródłowego (książki, o której pomówię później). Nie zrozumcie mnie źle - wszystkie trzy były charyzmatycznymi postaciami, po prostu odczuwam niedosyt. W dużo gorszej sytuacji są niestety bohaterki drugo-, a wręcz trzecioplanowe.
Bowiem w Bullet Train jest strasznie dużo... martwych żon. Ich śmierć oczywiście jest motorem napędowym rozwoju i motywacji męskich bohaterów. I to takich już raczej pierwszoplanowych. Nie uważam, że motyw zemsty za śmierci ukochanej osoby to coś, co trzeba bezpowrotnie wyrzucić do kulturowego kosza. Denerwuje mnie jedynie, że los tragicznie zmarłej ukochanej osoby bardzo często przypada żeńskim bohaterkom i to takim, które były jakoś związane romantycznie z dużo ważniejszą w fabule postacią męską. A najdziwniejsze jest to, że te wszystkie biedne martwe żony to pomysł adaptacji. W książce zostało to załatwione zupełnie inaczej i w pewnym sensie nawet lepiej. Ale o tym później.
Podsumowując - "Bullet Train" to lekkie, sprawnie zrealizowane kino akcji. Trochę komedii, trochę wzruszeń i trochę melodramatyzmu. Historia spodobała mi się na tyle, że sięgnęłam po książkowy pierwowzór, czyli powieść o tym samym tytule (w Polsce wydaną jeszcze oczywiście z podtytułem "Zabójczy pociąg") autorstwa Kotaro Isaki.
Po pierwsze zaznaczę, że filmowa adaptacja dosyć sporo pozmieniała, ale trzon fabuły pozostał taki sam. Znowu mamy kilku płatnych zabójców w pociągu, ale tym razem poznajemy historię z perspektywy kilku postaci, a nie tylko Biedronki. Ten z kolei w książce dużo częściej wspominany jest swoim prawdziwym imieniem, czyli Nanao. A poza tym wszyscy bohaterowie są Japończykami. I mają zupełnie inne motywacje i backstory niż w filmie.
Przykładowo Wilk, który w filmie miał latynoskie pochodzenie i chciał zemścić się za zabójstwo żony, w książce jest po prostu jakimś pomniejszym płatnym zabójcą. I to takim, o którym są plotki, że jest damskim bokserem. Ogólnie mało przyjemny typ.
Mandarynka i Cytryna ponownie mają ciekawą relację, chociaż ich charaktery delikatnie różnią się od tych filmowych. Mandarynka wydaje się zdecydowanie bardziej "poważniejszy" i nie jest kleptomaniakiem, a kompetentności Cytryny jest zdecydowanie mniejsza. (Nawiasem mówiąc Cytryna już w filmie dawał mi autystyczno-adhdowy vibe, a w książce jest tego jeszcze więcej).
Z kolei Książę jest zupełnie losowym czternastolatkiem, nie związanym w żaden sposób z zorganizowaną przestępczością. Chłopak ma po prostu jakieś psychopatyczne tendencje i kocha naginać ludzkie granice. Zachowuje się trochę jak z villain z anime - nieco przerysowany, wygadany i ponadprzeciętnie inteligentny jak na jego wiek. Fragmenty z jego perspektywy czyta się z mieszanką rozbawienia i irytacji. Świetna postać.
Najważniejsze, że książka nie cierpi na makabryczną ilość martwych żon. Wręcz przeciwnie - jedna z nich nie dość, że jest żywa to jeszcze walczy ramię w ramię u boku męża jako emerytowana płatna zabójczyni. Zdecydowanie lepszy i ciekawszy pomysł na kobiecą postać niż "włożenie jej do lodówki".
Tak czy siak polecam obie wersję Bullet Train. Warto zapoznać się z tą historią chociażby dla wartko płynącej akcji i dających się lubić postaci. Mam nadzieję, że udało mi się zachęcić Was do sięgnięcia po film i/albo książkę. (Mnie Cytryna zachęcił do oglądania Tomka i przyjaciół. Jestem już na 8 serii, pomocy).
0 Komentarze