Przyznam, że powrót Black Mirror bardzo mnie ucieszył. Głównie dlatego, że lubię samo Black Mirror, ale przede wszystkim uwielbiam antologie, bo pozwalają mi zapoznać się z przeróżnymi historiami w ramach jednej produkcji. Jednak moje oczekiwanie na szósty sezon było pełne sceptycyzmu. Ostatnie sezony nie wyróżniały się niczym specjalnym i szybko wypadły mi z pamięci (nie wspominam o całkiem dobrym Bandersnatch, gdyż tratuje go jako zupełnie osobny przypadek). Czy szósty sezon potwierdził moje wątpliwości? Przekonajcie się sami. 

Uprzedzam, że ten tekst będzie prawdopodobnie najeżony spoilerami. Tak tylko mówię. 

***

Zacznijmy jednak od początku. Odcinek Joan jest okropna mówiąc szczerze średnio mi się podobał. Z pewnością oglądało się go szybko i przyjemnie, ale miał kilka wad, które kłuły w oczy. Przede wszystkim nieco gubi się we własnej logice. Po drugie ma strasznie nierówne tempo - większość najważniejszych informacji dostajemy na samym końcu. Chyba lepiej wybrzmiałaby ta historia, gdyby zwroty akcji były dawkowane. Nie jest to jednak tragiczny odcinek i jako rozpoczęcie antologii spełnia swoją rolę. 

Uważam, że najwięcej klimatu pierwszych sezonów Black Mirror miał odcinek drugi, czyli Loch Henry. Ten serial zawsze był dla mnie przede wszystkim o tym, jakie okropieństwa może wyczyniać człowiek z pomocą technologii - nie o tym, że ona sama jest inherentnie zła. I tutaj właśnie mamy taki przypadek. Ponadto fabuła zahacza o temat true crime, a ja zawsze chętnie podyskutuje o moralności takich produkcji. Końcowy zwrot akcji i dobre tempo sprawia, że w mojej opinii to najlepszy odcinek tego sezonu. 

Jako fan wszelkich historii rozgrywanych na stacjach kosmicznych patrzę na odcinek Beyond the Sea nieco przychylniejszym okiem. Podobał mi się powolniejszy klimat, który przywodził mi na myśl jakieś stare opowiadania science fiction. Co prawda zakończenie jest dosyć przewidywalne. Chociaż moją pierwszą myślą było, że jeden z bohaterów zabije drugiego i będzie się pod niego podszywał na Ziemii.

Trochę nie dziwię się, że chyba najwięcej widzów narzeka na odcinek Mazey Day. Ta historia miała potencjał, mogła ukazać jaki negatywny wpływ na zdrowie psychiczne (i może też fizyczne) celebrytów ma życie pod wścibskim okiem paparazzi. Również bohaterka cykająca zdjęcia mogła mieć jakieś wątpliwości i refleksje nad swoim zawodem. To znaczy jakieś miała, bo na chwilę zmieniła pracę, po tym jak celebryta, którego uwieczniła na zdjęciu popełnił samobójstwo, ale nie trwało to długo. Ten odcinek działałby też lepiej, gdyby rozwinięto postać tytułowej Mazey. Jej trauma i poczucie winy mogło być fundamentem pod ciekawy portret psychologiczny. A zamiast tego dostaliśmy chyba najbardziej niespodziewany zwrot akcji w historii tego serialu? Ale niespodziewany tylko dlatego, że tak bardzo odjechał od ustalonej konwencji tej antologii. Bowiem Black Mirror nigdy nie szło w fantasy i zjawiska supernaturalne. Tymczasem w Mazey Day główna bohaterka okazuje się być... wilkołakiem? Który brutalnie pożera ścigających ją paparazzi? Kocham wilkołaki, ale morał z tego odcinka wydaje mi się dosyć płytki. Co wybrzmiałoby lepiej - wścibscy paparazzi w poszukiwaniu sensacji przekraczają granice i mają realny wpływ na życie i zdrowie sławnych osób czy nie rób zdjęć celebrytom za wszelką cenę, bo jeden z nich może się okazać bestią, która cię pożre? Już pomijając ten szalony zwrot akcji, epizod wydawał mi się jakiś pusty, pozbawiony głębi. 

Z kolei odcinek Demon 79 jeszcze mniej pasuje do klimatu Black Mirror. Twórcy nawet w pewnym sensie to usprawiedliwiają, umieszczając na początku informację, że to "produkcja Red Mirror". Co było dobrym pomysłem, bo historia o demonie i dziewczynie z Anglii lat 70, którzy musza złożyć ofiarę z trzech osób, aby zapobiec apokalipsie nie brzmi jak Black Mirror. Jednak kilka elementów sprawiło, że Demon 79 stał się chyba moim ulubionym odcinkiem. Przede wszystkim wizualnie wygląda bardzo ciekawie. Już pomijam ukochaną przeze mnie modę z tamtego okresu, ale nałożony filtr dodawał całości takiej upiorności. Ponadto miał dobre tempo - akcja nie płynęła ani za szybko, ani za wolno, co miało zbudować napięcie, to zbudowało. I najważniejsze - chemia pomiędzy dwójką głównych aktorów sprawiła, że z przyjemnością oglądało mi się ich rozwijającą relację. Poza tym ta historia porusza kilka ciekawych kwestii moralnych jak choćby to, kto zasługuje na śmierć. Podoba mi się też zakończenie tego odcinka. To, że przez moment jako widzowie myśleliśmy, że bohaterka ma po prostu zwidy i nic z tego co się wydarzyło nie było do końca prawdziwe. Jednak demon wraca, zaczyna się wojna nuklearna, a dwójka odchodzi radośnie w nicość. Ciekawe jest to, że ten duet naprawdę się polubił i udało im się stworzyć silną platoniczną, a może nawet romantyczną relację. 

***

Podsumowując - nie był to sezon wybitny, ale zdecydowanie bardziej zapadający w pamięć niż dwa poprzednie. To była też całkiem dobra antologia, ale niekoniecznie pasująca do konwencji Black Mirror. Tak czy siak, myślę, że warto obejrzeć.