Przyznam, że do trzeciego sezonu antologii Miłość, śmierć i roboty podchodziłam z ogromnym sceptycyzmem. Pierwsza dawka animacji zniesmaczyła mnie pewnymi wątkami (niepotrzebnym epatowaniem nagością i przemocą, nudnym CGI, płytkością fabuły, brakiem elementów tytułowych), a druga była lepsza tylko dlatego, że nie miała irytujących motywów z pierwszej. Zresztą o drugim sezonie znajdziecie tutaj notkę , dlatego przejdźmy już do sedna.

Trzeci sezon Miłość, śmierć i roboty pozytywnie mnie zaskoczył. Właściwie to dostarczył mi niemal wszystko, czego mogłam wymagać od tej produkcji.

Przede wszystkim wizualnie i technicznie jest dużo ciekawszy. Dwuwymiarowa animacja przeplata się tutaj z poklatkową, a nawet realistyczne CGI podążyło w ciekawszą, dużo bardziej wystylizowaną stronę. Twórcy wreszcie pokazali coś ładnego i nietuzinkowego, zamiast po prostu przechwalać się fotorealizmem. Każdy odcinek to zupełnie inne wizualne doznania i to oceniam na duży plus.

Wreszcie też czuję, że te historie splata jakiś głównym temat. Co prawda trzech tytułowych elementów nie ma w każdym odcinku, ale da się wyczuć jakieś delikatne powiązanie między każdą animacją. Gdybym miała wskazać jeden konkretny motyw padłoby na kwestię miejsca ludzkości w wielkim wszechświecie. Opowieści w tym sezonie dobitnie pokazują, że nie jesteśmy pępkiem świata i że dzielimy kosmos z innymi istotami. To historie o ludzkiej pysze, niedbałości czy chęci ratowania własnej skóry kosztem innych. Bawią, przerażają i zmuszają do refleksji. Historie zdecydowanie warte poznania.

Rozbierzmy teraz na czynniki pierwsze każdy odcinek po kolei. Uprzedzam, że w tym tekście mogą pojawić się spoilery. Dlatego jeśli chcecie zapoznać się z tym sezonem Miłość, śmierć i roboty to nie zwlekajcie, bo uważam, że naprawdę warto.


Kolejny odcinek Trzech robotów zamyka (jak mniemam) trylogię, którą śledzimy od pierwszego sezonu. Ponownie towarzyszymy trzem sympatycznym maszynom w ich wędrówkach po opuszczonej Ziemii. Spełnił się najgorszy scenariusz, ale łatwy do przewidzenia - nawet najbogatsi nie przetrwali katastrofy, a jedynie ukisili się w swoim własnym bogactwie i pysze. Roboty nie potrafią pojąć wartości, którymi kierowała się ludzkość, co sprawia, że ich oczami można spojrzeć na pewne kwestie z z zupełnie innej perspektywy. Odcinek naprawdę dobry a ostatnia scena z kotem na Marsie wywołała u mnie szczery uśmiech.

W Niekomfortowej podróży udało się twórcom pożenić dobrze poprowadzoną historię z ciekawym stylem artystycznym. Postacie na pierwszy rzut oka wyglądają całkiem realistycznie, ale wszystko okraszone jest taką zimną, wręcz chorobliwą kolorystyką, a proporcje ciała i twarzy wydają się nieco wyśrubowane. Przez chwilę sami możemy poczuć chłodną morską bryzę i niepokój, który towarzyszy bohaterom. A sama historia nie pozwala ani na chwilę odpocząć. Zwrot akcji goni kolejny zwrot akcji, ale wszystko ma tu swoje miejsce i nie wygląda na wymuszone czy nielogiczne. Przedstawiony świat intryguje, a wielki potwór używający zwłok marynarza do porozumiewania się to koncept jednocześnie inteligentny i przerażający. To jeden z moich ulubionych odcinków tej antologii w ogóle, i to nie tylko dlatego, że mam słabość do wątków marynistycznych.

Największe wrażenie zdecydowanie wywarł na mnie Puls własny maszyny. Pod względem wizualnym ten odcinek to absolutne arcydzieło. Fabularnie zaś zmusza do refleksji, ale nie robi tego tak brutalnie jak Rój czy Pogrzebani w podziemnych korytarzach. Towarzyszenie głównej bohaterce w jej narkotycznym tripie podczas którego nawiązała kontakt z samym księżycem Jowisza, było czystą przyjemnością. Jeśli animacja może być poezją, to jest nią właśnie ten odcinek.


Zdecydowanie muszę docenić technikę zastosowaną w odcinku Noc minitrupów. Dzięki niej uwypuklono końcowy wniosek - w skali Wszechświata jesteśmy bardzo maluccy. Warci dosłownie tyle co pierd. To zdecydowanie najśmieszniejsza historia z tempem biegnącym na łeb na szyję. Miła odmiana po pełnej napięcia Niekomfortowej podróży czy filozoficznym Pulsie własnym maszyny.

Kill Team Kill najmniej przypadł mi do gustu. Nie miał zbyt wielu wad, ale nie był nic specjalnie odkrywczym. Jednak to miła, odmóżdżająca odskocznia od pozostałych opowieści. To historia ociekająca testosteronem i głupawymi żartami o bandzie żołnierzy walczących z mechanicznym niedźwiedziem. Nic niezwykłego, ale oglądało się całkiem przyjemnie.

Z kolei seans Roju był najbardziej niepokojący i wręcz niekomfortowy. Brutalnie pokazał, co mogłoby się stać, gdyby ludzka pycha natrafiła na dużo potężniejszą istotę. Po raz kolejny wysuwa się tu główny motyw antologii, czyli znaczenie ludzkości w wielkim Wszechświecie. Zakończenie, w którym główny bohater wciąż naiwnie twierdzi, że będzie w stanie okiełzać Rój, mimo że ten już zaczął podporządkowywać sobie ludzi, zostanie mi długo w pamięci.

Oglądając Szczury Masona w głębi duszy domyślałam się, jak skończy się ta historia. A jednak fabuła potrafiła mnie zaskoczyć. Mimo ogromnej ilości gore jest to koniec końców odcinek z najszczęśliwszym zakończeniem. Chociaż uważam, że happy ending jest deczko naciągany. Jakoś założenie, że szczury i farmer zostają przyjaciółmi po tym, jak ów farmer przyczynił się do brutalnej śmierci dziesiątek tych gryzoni jest nieco naiwne. Jednak to wciąż bardzo dobry odcinek i chyba jeden z niewielu zawierających wszystkie trzy tytułowe elementy antologii.

Pogrzebani w podziemnych korytarzach mają parę niedociągnięć. Odnoszę wrażenie, że narracja wypadłaby dużo lepiej gdyby bohaterowie nie byli żołnierzami, a przykładowo archeologami badającymi tajemniczą jaskinię. Ponadto pakowanie ołowiu w świecące się pająki jakoś gryzło mi się z późniejszym spotkaniem z przedwieczną istotą. Dlatego osobiście odnoszę wrażenie jakby ta historia była zlepką dwóch innych. Najpierw mamy klasyczną walkę z potworami, później odkrycie czegoś, co wychodzi poza ludzkie pojmowanie. Tak jakby twórcy chcieli mieć ciastko i zjeść ciastko - jednocześnie pokazać nawalankę na ekranie i gore oraz zmusić widzów do refleksji. Nie mówię, że to jest coś, co nie mogłoby się udać, ale osobiście nie przypadło mi do gustu w tej konkretnej historii. Jednak sam odcinek i tak oceniam na plus, a jego zakończenie szczerze mnie zaskoczyło. 


Z kolei Jibaro to prawdziwa uczta dla oczu. Zwinne ruchy syreny fascynowały i nie pozwalały oderwać wzroku od ekranu. Sama animacja stworzona była z jakimś opóźnieniem, które choć z początku kłuło mnie w oczy, później sprawiało, że świat przedstawiony na ekranie był tak niezwykły i niepokojący jak powinien być. Ponadto podoba mi się koncept syreniego śpiewu, który nie jest właściwie śpiewem, a krzykiem, przyprawiającym o dzwonienie w uszach. Samą historię można interpretować na różnorakie sposoby. Zbroje rycerzy przywodzą na myśl konkwistadorów grabiących ziemie Ameryki Południowej, ogołacając te miejsca z dawnego piękna i bogactwa. Niektórzy twierdzą, że to historia tragicznej miłości, inni - opowieść o chciwości. Nie da się więc ukryć, że Jibaro zachęca do refleksji, a fakt, że nie da się jednoznacznie przypisać fabule jednego konkretnego morału działa na jej korzyść.